czwartek, 22 listopada 2012

Moja nowa powieść

Moja najnowsza powieść psychologiczno obyczajowa:" Co ja tu robię?" ukaże się w grudniu tego roku.
Poniżej zamieszczam projekt okładki. Chyba niezły??



 Urywki powieści „Co ja tu robię?”



" Westchnęła. Dzieciństwo nigdy nie wróci, nie wróci Heniek i nie wróci też Krysia. Zaszyła się gdzieś na końcu świata i nie daje znaku życia. – Bulo, Bulo!
Dlaczego tak się zacięła?
Co się stało z ich piękną przyjaźnią?
Czy można z dnia na dzień pozrywać wszystkie więzy?
Czyja to wina?
Jej?
Moja?
Pewnie tak…
Nosiła w sobie wielką dziurę, przez którą przelatywało wszystko, co było pewne i mogło być dobre?
Tylko dlaczego?
Skąd ta dziura?
                Ciężko wstała z łóżka i zaczęła nerwowo przechadzać się po pokoju. Otworzyła okno balkonowe i na chwilę wyszła na zewnątrz. Balkon dawał złudzenie ogrodu. Było na nim nie mniej kwiatów i to przeróżnych, jak na rabatkach ogrodu mamy, tyle, że były inne. Przeważały czerwone i amarantowe pelargonie, surfinie w wielu kolorach, przeplatane niebieskawym mniszkiem. Po specjalnych kratkach z drewna piął się kwitnący na czerwono i biało bluszcz.
Na malutkim stoliczku, który imitował starodawny stylowy stolik dziadka, stał żółto kwitnący miłorząb dwuklapkowy. Tu przysiadała zwykle, tu oddychała, tu wracała do życia. Kiedyś…
                Kiedyś, lubiła chwytać każdą chwilę jak dobre rześkie powietrze, które napełniało pozytywną myślą. Teraz już tego nie potrafi; brakuje Krysi, brakuje też i Zbyszka, niestety, z którym definitywnie się rozmówiła i zniknął z dnia na dzień z jej życia, jak siostra, i tęskni za nim podobnie jak za Krysią, źle się czując w tym swoim oddaleniu.
Bo i jaka to jego wina, że był chory?
Alkoholizm, to przecież choroba…
Cios zwątpienia obuchem po głowie.
Czy przestaje się kochać swoje dziecko, dlatego, że jest chore?
(?)
Nie było z nim życia, prawda, i kto nie przeżył tego, ten nie wie…
A jednak brakuje usprawiedliwienia.
Myśli tłuką się po skołatanym mózgu.
Zaczepiają.
Nie dają spać. To własne sumienie nie pozwala spać.
Wypłacz się, posłuchaj swego szlochania – to uspokoi.
Nie uspokoiło.
Miała delikatny charakter mamy, skłonny do depresji? Coś w tym było… a może tylko to, że…
Że sama wykuła sobie taki podły los?
Na własne życzenie!
Mamę złamało życie.
A ją??
Też życie złamało.
Jest podłe i wcale nie takie piękne, jak mówią.
Piękne są tylko chwile…
No właśnie. I to jest ta chwila, że dostała rozwód; trudno nazwać – piękna, bo jak o rozwodzie można myśleć inaczej, jak o nieszczęściu? To trauma!
Piękne może było to jedynie, że Zbyszek nie targował się.
O nic.
Wyszedł z domu z jedną walizką, opuszczoną głową, jak człowiek przegrany.
Był przegrany.
                - Źle robisz – powiedział na koniec. Kochałem cię!
Popatrzył na nią z trzeźwą powagą. W zielonych oczach było morze… rozpaczy?
Poczuła w sobie pustkę, cień niepewności, ale i lekkość – na chwilę – na jedną małą chwilę – jest wolna od pijanych strachem nocy!
I olbrzymią tęsknotę za tym, co było dobre, bo było. Czasami…
                - Kochałem cię…
Ale czy dało się z tym żyć, z tym jednym pięknym i prawdziwym wyznaniem i całą straszliwą zapijaczoną resztą, która miała oczy strachu?
                Wykrzywiła usta w podkówkę. Sama wykuła sobie taki podły los, gdzie już brak miejsca na radość, czy szczęście. Jest zepchnięta poza burtę życia, już się nie upije radością.
                 I tylko umysł błądził jeszcze pośród pragnieniem, a myślą poważniejszą już, głębszą, sprawiającą tylko kłopot? – Te oczy zielone jak trawa. Gdyby nie robiły się białe…
                 I na straży niemal każdej nocy trwał WYRZUT i wyczerpywała ta walka ze sobą, ze swoimi skulonym myślami.
Czy ja nie kochałam wystarczająco mocno, żeby wytrwać?… miłość albo jest, albo jej nie ma… No tak, to prawda.
Jeszcze tylko echo czasami przynosi jego głos z powrotem – kochałem…
I brak ciszy ukojenia. ”



             „To było zaraz po śmierci Teresy. Załamał się, ale przecież nie z tego powodu, że ona umarła. Zabił człowieka, małą dziewczynkę, stawiając błędną diagnozę. Wrócił wtedy do domu i wirowały ściany, potem zwaliły mu się na głowę. Przygniotły. Skłębiona masa bólu i ciemności. Pokuśtykał do łazienki na chwiejnych nogach. Włożył głowę pod zlew i puścił na nią zimny strumień wody.
Spojrzał w lustro – zaskoczył go widok własnej fizjonomii: wystraszonej, wymizerowanej, z nabiegłymi krwią oczyma. Z oddali na tafli lustra odbite, jak wyrzut, spoglądały na niego oczy nieszczęśliwej kobiety – matki. Spryskał twarz jeszcze raz zimną wodą. Nie pomogło. Oczy patrzyły nadal. Umysł zalała fala strachu – Jak z tym żyć?
Sięgnął po butelkę. Chichoty. Szepty. Zesztywniał. Był zmęczony do granic, było mu duszno i nie chciało się nic. Wieczorna scena, tani spektakl powrócił do oczu i spłynął do gardła kluchą. W ciele chaos. On sam, włączony w szeroki pejzaż, a jego oczy patrzą ze środka pustyni, zagrzebane w piachu. Obok niewinne oczy dziewczynki. Łzawią…
Wyrzut ścisnął mu się w gardle w węzeł – zaraz go udusi i skamląca w głowie jedna myśl: ZABIŁEM dziecko.
                                                Jak z tym żyć?!
I nagle zapragnął się ukarać, zadać sobie ból, roztrzaskać sobie głowę i wykrwawić się w karze. Sięgnął po butelkę, pociągnął z niej spory łyk, potem następny i rozłożył się na kanapie. Może będzie lżej.
A gdzież tam!
Myśli dudnią wprost w głowie, chcąc się wydostać przez ściśniętą kleszczami bólu czaszkę. Już nie może tego znieść. Patrzy w okno. Wszystko wiruje.
Deszcz spada z drzew razem z liśćmi. Mogłyby być jego łzami. Nie były. Nie umiał płakać. Dzień zatracił kształt i formę. Drżą ręce. Pieką oczy. Wszystko pulsuje.
Przespać to, przespać…
Tylko jak? "
Jasność tego, co się stało, przytłacza zupełnie, a w uszach brzmi skowyt kobiety.
- Mojeeeee dziecko…. Moje dzie… cccc… kkk… oooo…
Wlekły się za nim ciężkie głoski i choć wybrzmiały, nadal cedziła słowa drgająca cisza nadętego od bólu pokoju, pytając go bezustannie; co określa cenę wybaczenia sobie?
Czy można sobie wybaczyć?
Jak można nie rozpoznać prostego wyrostka?
Prawda, że to był jakiś zupełnie nietypowy przypadek, nic nie wskazywało, ale jednak po to tyle lat się uczył, żeby wiedzieć, żeby rozpoznawać nawet trudne i nietypowe przypadki!
I z każdym dniem był coraz bliżej strachu, czuł JEGO oddech, dotykał go spocony nagle i sięgał raz po raz po butelkę. Pomagało na chwilę, a kiedy trzeźwiał, znowu ze zdwojoną siłą odczuwał brak spokoju, perspektywy, równowagi, także wyczucia tego, kim jest.
             Czas nie chciał leczyć, otwierał oczy, szczególnie nocą, a świt je zamykał, targając myśli. Wpadał głową w głęboką studnię nienawiści do samego siebie. Dosięgał dna, zamknięty we własnej udręce.
Nie pomógł Teresie, a teraz zabił małą dziewczynkę…
Chwiejny krok ku nadziei. – Ojcze… pomóż – wychrypiał, klękając. – Co cię nęka mój synu? – usłyszał.
Wyprostował plecy, kiedy kapłan z powagą spojrzał w jego rozbiegane, zmęczone źrenice i czuł się przez moment prawdziwy, mniej winny, ale trwało to chwilę, jak i ten arktyczny spokój.
Mrok zadomowiony w sercu pozostał. Ba! Rozgościł się, i jeszcze bardziej kulił się z poczucia winy, poraniony w środku, jakby był pełen szkła. Bo był. Co i rusz próbował wyrzucić z siebie pęczniejący koszmar, ale jak?
Alkohol zupełnie nie pomagał. Słowa przyjaciół – lekarzy, jeszcze mniej.
 To nie twoja wina… po prostu rozlał się wyrostek… To był przypadek. Nikt nie przypuszczał…
Przypadek… Jaki przypadek? Jaki ze mnie lekarz?
Sięgnął po morfinę i strzykawkę. Pot strachu od wewnątrz. – Tak będzie najlepiej…
Agusia, moja Agu… wypowiedział na głos jej imię, po czym ukrył je głęboko w sobie. Tak trzeba. Teraz można się nawet zajarać.
Jest życie i jest śmierć. Ona nie przeraża.
Tak, czy tak, kiedyś ten podły świat szlag trafi. Za tysiąc lat, czy może za sto tysięcy lat. Nieważne. A czas pobiegnie dalej. Ale najpierw zamknie się za każdym i za wszystkim. Wszystko do dupy. Spojrzenie w lustro. – Zapadnięte oczy. Ledwo co widzą, ledwo postrzegają. Wszystko bez sensu.
                                   Powinien do niej napisać. Tylko po co?!
Są pytania na które nie ma odpowiedzi i tylko czasami narasta myśl, jak kłąb w głowie. Gęstnieje.
Może to strach gęstnieje?
Pewno strach.
I huczy w głowie. I ten wiatr za oknem jak wyjec. Panika wciąż się czai, czekając. To śmierć się czai…
Biała magia.
Mrok.
Agnieszka… musisz wiedzieć, że zawsze cię kochałem… Ona musi to wiedzieć!
Oparł kartkę o jej zdjęcie oprawione w kunsztowną ramkę, którą po śmierci żony postawił przy swoim łóżku. Przeważnie zasypiał z jej obrazem. Nie marzył, nie tęsknił. Nie umiał. Ona gdzieś tam była, daleko. Nieosiągalna.
Ale była! Wciąż była! ”

„Wykrzywiła w grymasie usta. Wsiadła w samochód. – Krysia… błagam cię, przyjedź… Przyjedź szybko. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Brak wiary rozrywał mózg. Rzeczywiście łatwiej jest ludziom głęboko wierzącym, pomyślała, nasłuchując jednocześnie każdym nerwem ciała, co robi ojciec. Z jego pokoju dobiegała niepokojąca cisza. Była teraz jak liść zerwany przez wichurę z drzewa, który nie wie gdzie opaść. Jej biedny, udręczony ojciec też nie wiedział, targany w różne strony – w prawo i w lewo, w górę i w dół. Tylko jedna Krysia była jak skała. – Przyjedź Krysiu… Błagam… Boże, pomóż…
Podeszła pod pokój ojca, chwilę postała pod drzwiami.
- Śpisz, tato?
Odpowiedziała jej cisza. Wiedziała, że nie śpi. Przez zamknięte drzwi odbijało się echo jego bólu. Skoczyło jej do oczu.
Powolnym krokiem weszła do swojej sypialni. Położyła się. Niebo za oknem miało kolor atramentowy, gdzieniegdzie tylko, między upiornymi chmurami pojawiały się gwiazdy i szybko gasły.
W kilka minut przyszedł sen? Na moment uwięził ciało.
Przebudziło ją uczucie dziwnego niepokoju. Może nie tyle się bała, ile poczuła się nieswojo. Spojrzała w okno – była głęboka, ciemna noc i nagle oślepiające światło zalało mózg i niosło w jarzeniowej przestrzeni, niosło w niekończącym się tunelu blaskiem i  przeciągiem. Niosło ostatnią myśl jej mamy – Aniu… chcę zobaczyć Krysię… Chcę ją prosić o przebaczenie i było to coś na kształt przekazu telepatycznego, czy uderzenia obcych wibracji, wędrowało wprost do jej mózgu. Próbowała się blokować, ale energia ta, wnikała w nią...była mocniejsza, niż myśl. Wsiąkała w mózg.
Usiadła wyprostowana jak struna w gitarze i przez chwilę mrugała oczami. Bóg… Przesłanie… Wiara…
- Tatusiu… – weszła do jego pokoju. Nie spał. Siedział na łóżku z nisko opuszczoną głową, z ramionami pochylonymi jak dwie witki wierzby. – Właśnie umarła mama – powiedziała rozszlochanym tonem.
Kiwnął głową a łzy popłynęły potokiem po jego twarzy. Zalały ją. – Wiem…– wydusił z siebie. – Wiem, dziecko. Krysia już nie zdąży się z nią pożegnać. Taka szkoda, tak na nią nasza mama czekała i tylko to trzymało ją przy życiu. Powiadom Zgromadzenie, Agusia. Niech wiedzą – wycedził łkającym tonem pełnym urazy. Zapatrzył się w spadające gwiazdy.
Nic nie odpowiedziała. Otarła łzy toczące się po policzkach.
- Niech im ich Bóg wybaczy – powiedział po długiej chwili milczenia. – O ile Bóg istnieje, w co, coraz mocniej wątpię. Przecież ja też do nich dzwoniłem, jak tylko mama znalazła się w szpitalu… Dzwoniłem, Agusia, dzwoniłem…
- Istnieje, tato. Na pewno Bóg istnieje. I wie, co robi – powiedziała niepewnym głosem.
Milczał głucho z zaciętym wyrazem twarzy. – A ty, moje dziecko, od kiedy zrobiłaś się taka wierząca?! Irracjonalnie łatwowierna i wbrew rozsądkowi? – spytał po dłuższej chwili gorzkim tonem.
Skrzywiła się zakłopotana. – Szukałam swojej drogi aż do udręki, zderzając się z majakami moich pustyń i doszłam do wniosku, że nic się nie dzieje bez przyczyny. Wszystko się wymyka spod kontroli mózgu, gdy jest niezdolne do ofiary, gdy nie ma w naszym życiu Boga – powiedziała cicho. – Krysia miała chyba rację – dodała.
Zagryzł zęby. Milczał. Serce waliło mu jak młot. Łomotało tak strasznie, że był pewien, że zaraz będzie miał zawał.
Nie, musi jeszcze pochować Marię… ŚCIĄGNĄĆ Krysię…. Poprosić ją w imieniu matki i swoim, o przebaczenie! Wszystko w życiu ma swoją cenę i konsekwencje, a słońce wstaje wczesnym rankiem dla każdego, nawet dla tych, którzy nic nie rozumieją…
Z drugiego pokoju dochodziło szlochanie skrzypiec.
Pokiwał głową – graj Agunia… graj…”

środa, 14 listopada 2012

Opowiadanie " Przodek" - I wyróżnienie w konkursie literackim

Stowarzyszenie Przyjaciół Festiwalu Nauki w Pile w 2010r. przy współudziale PWSzZ zorganizowało konkurs pt. " W poszukiwaniu tożsamości kulturowej miasta",  w którym zajęłam I wyróżnienie opowiadaniem: " Przodek", i które zostało opublikowano w wydawnictwie zbiorowym o tożsamym tytule.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć i opowiadanie.  








PRZODEK

Śliczną twarz Natalki rozświetlił najpierw uśmiech, w którym w równych proporcjach kryły się niewinność, jak i skłonność do psot, a potem po pokoju przeleciały melodyjne nutki śmiechu. – Mama wspominała, że pochodzę ze szlachty. Czy to prawda, tato?
- Prawda.
 Wypięła pierś do przodu. – Szlachcianka! A to ci dopiero…Zrobimy drzewo genealogiczne naszej rodziny, ale takie sięgające średniowiecza! Sądzę, że mamie nic nie sprawi większej przyjemności…Co ty na to? Pomożesz mi?
Potarł czoło.
- Poszperasz tatuś w tej sprawie? – zajrzała mu w oczy.
- Poszperam – obiecał z uśmiechem.
Po kilku tygodniach Natalka wróciła do tematu.
- I co? Masz jakieś sensacyjki? Podwinęła nogi, sadowiąc się na kanapie. – Opowiadaj.
- A mam...Korzenie mamy zahaczają może nie o średniowiecze, a przynajmniej mnie nie udało się do nich dotrzeć, ale o XIX wiek z całą pewnością. Sądzę jednak, że bardziej zainteresuje cię fakt, że przodek twojej mamy, Maciej, mieszkał w Pile i był notariuszem, jak ona, a i na tym historia się nie kończy.  
- W Pile? Notariusz?– zdziwiła się. A kiedyż to było?
- Lata 1800 i później…Ociupinkę czasu już minęło. Roześmiał się. Wojen i kataklizmów było po drodze wiele. Niemało musiał przeżyć ten twój przodek, szczególnie, że Piłę w szczególny sposób ukochały nieszczęścia…
- Masz na myśli pożary? – przerwała mu niecierpliwie.
- No, nie tylko. Powodzie, zarazy, zabory, ale sądzę, że pożary, które wybuchały często, przysparzały drewnianej Pile pewnie najwięcej nieszczęść. Byle zaprószenie ognia…A tu dom koło domu, płot, przy płocie. Wąskie uliczki…Wyobrażasz sobie, jak to się pali?
- No, no, ja też płonę cała z ciekawości – wtrąciła, nagle poważniejąc.  
Usiadła prosto. – Brzmi pasjonująco. Mów mi o Macieju, jego dzieciach, bo pewnie je miał?...
- Pewnie miał, ale niewiele udało mi się wyszperać. Jakiś marny ślad zachował się w aktach kościelnych. Myślę, że tu mowa o jednym z synów Macieja.
- Synów? No, no…To już coś. Jak miał na imię? –  spytała.   
- Jakub.
- Był ochrzczony w Pile? W jakim kościele?
- Pewnie nad Gwdą…bo dokładnie w miejscu, gdzie dziś strzela w górę „ Gromada”, stał kościół katolicki, o ile coś nie pokręciłem.
- Żartujesz?
- Nie, nie żartuję. Kiedyś o tym było głośno. W latach siedemdziesiątych kochano burzyć i zburzono ruiny tegoż kościoła. Pokręcił głową.
Natalka uniosła brwi w górę.
- A ja wyczytałam, że zachowały się jednak jakieś domy z tamtych czasów…Na Witosa na przykład i dwie wille na Boya Żeleńskiego…Złapała oddech. – Jak myślisz, gdzie mogli mieszkać Maciej z rodziną? Z Jakubem?...Może w tych willach?
Chrząknął i pokręcił głową.
- Jak chodzi o te stare domy, to nie byłbym taki pewny z jakiego są okresu…Najpewniej początek XX wieku.
- Co wcale nie znaczy, że wcześniej nie stały tam jakiś inne chaty, na których miejsce później pobudowano inne, jak w przypadku tego kościoła – upierała się. W każdym bądź razie po wąskich uliczkach naszego miasta biegały dzieci Macieja…Biegały, tak?
Roześmiał się.
- Pewnie biegały.   
- Zainspirowałeś mnie tato, mimo że cały czas mówisz „ pewnie”. Roześmiała się. –Pewnie pokuszę się napisać powieść na ten temat. Czy Maciej miał jakieś szkoły? Jak myślisz?  
Zmarszczyła nos i spojrzała mu w oczy, jakby musiał znać odpowiedź. Znał.
- Z całą pewnością miał odpowiednie szkoły. W tamtych czasach wymagano od notariuszy fachowego prawniczego przygotowania, odbytej aplikacji i złożenia egzaminu asesorskiego. Na pewno też nie był biedakiem, bo przy obejmowaniu urzędu, wymagano złożenia sporej kaucji.  A o tej powieści mówisz na serio, Natalko?
Nie musiała odpowiadać, dobrze znał córkę. Uśmiechnął się i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Natalka oparła głowę o poręcz fotela i przymknęła oczy, rozważając.
Gdzie mogli mieszkać? Szlachta? Pewnie to były obrzeża Piły. Co najmniej dziwny ten kluczący trakt poznański wśród lasów…jakby nie mógł iść prosto – zastanawiała się. Pewnie tutaj stał duży drewniany dom, czy też folwark…Obok był duży ogród i dalej całe hektary ziemi i droga musiała się ułożyć tak, a nie inaczej. Coś w tym jest. Kombinowała, dopóki sen nie zamknął jej oczu.
Gąszcz leśny, miliony konarów a wśród nich srebrzyły się wody Gwdy, jej rozlewisk, licznych jezior i stawów.
Ryby…ryby…ryby…
Domy, domy, domy…
Drewniane.
Piorun, iskra z komina…
Pożar. Słup ognia.
- Maciej! Pali się!
Obudził się w środku nocy wyrwany krzykiem Jadwigi i dzieci i już tak właściwie nie było co ratować. Chwycił sakwę, jakieś okrycie, i przeraźliwie krzyczące, oszalałe ze strachu bliźniaki; Antka i Janka, i w popłochu wypadł z domu.  Za nim najstarszy syn Jakub, również z zawiniątkiem w ręku. Po chwili Maciej zorientował się, że nie ma przy nim żony i dwójki młodszych bliźniaków. Dwoje ich służby: parobek i dziewka kuchenna ulotnili się gdzieś bez śladu, wyparowali. Nigdy nie mógł na nich liczyć. 
- Pilnuj Antka i Janka! – krzyknął do Jakuba i wrócił do płonącej chaty.
Dym przesłonił mu oczy, złapał za gardło.
- Jadzia… – wykrztusił, wytężając wzrok. – Jaaaadziaaaa…Jadziaaaa!
Leżała skulona, przygwożdżona strachem i belką w komorze dzieci tuż przy ich posłaniu, które było jedną gigantyczną pochodnią. W ręku kurczowo zaciskała obraz Najświętszej Marii Panny. Na pół przytomną wywlókł ją na zewnątrz, odciągnął na bezpieczną odległość i wytarł pot z czoła. Zalewał mu oczy i rozum.
- Tam są moje dzieci, moje dzieci… skomliła. – Anulka i Piotruś…
Stał przez chwilę jak słup soli, wpatrując się w języki rozszalałego ognia, a w końcu padł na kolana zupełnie zdruzgotany.
                                      Potrzebował zaledwie kilku kroków…
                                                   Potrzebował zaledwie…
                                        Żar spanikowanych myśli buchnął w górę.
Wiatr rozdmuchiwał ogień tysiącami iskier, od których zajmowały się kolejno stajnia, skąd dochodziło przeraźliwe rżenie jego dwóch koni, inne zabudowania gospodarcze, by przejść na płot i drzewa, a dalej na kolejne domy stojące w bliskiej odległości, nie dając szans, by ktokolwiek z sąsiadów mógł pomóc – każdy ratował swój dobytek.  
Zrobił dwa kroki w kierunku stajni i szybko się cofnął. Ogień buchnął z taką siłą, że odrzuciło go parę metrów w tył. Rozejrzał się w koło nieprzytomnym wzrokiem, na próżno szukając pomocy.
                                                            I gdzie ją miał znaleźć?
Poczucie okrutnej rzeczywistości wracało w miarę, jak rozpoznawał otoczenie; Zgliszcza jego zabudowań i kikuty drzew. Wszystko spłonęło w oka mgnieniu.  Księżyc też zniknął, pochłonięty przez chmury.
- Panie Boże, dlaczego?! – wykrzyczał w ciemne, nieruchome niebo, a potem zanurzył twarz w czarnym, gorącym piachu. Nie był w stanie wykonać żadnego innego ruchu.
- Cichajcie, cichajcie, panie…usłyszał tuż nad swoją popaloną głową słowa znajomego Niemca. Nie tak dawno pomagał mu w trudnych sprawach finansowych, służąc swoją wiedzą prawniczą i konkretną pomocą.
 - Damy radę. Dźwigniemy to razem – powiedział współczującym tonem.– Miejsca ci u nas w chacie nie zabraknie. A i Bóg ci pomoże pozbierać siły. Nasz wspólny Bóg, bo choć inaczej go widzimy, on jednak jest, panie, dodał, podając mu pomocną dłoń. 
Maciej podniósł głowę i spojrzał mu w oczy. Były szczere i dobre, jak on sam. – Więc to nieprawda, co się mówiło o luteranach, a i on sam myślał do tej pory.
Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby rozważał jakieś poważne zastrzeżenie, próbował je odrzucić, a ostatecznie uznał za pozbawione wszelkiego znaczenia i przyjął propozycję pomocy. Jeszcze tylko zerknął na płaczącą żonę, której ból ugiął kolana, na swoje wystraszone dzieci, na spopieloną, cichą już stajnię i kiwnął głową.
- Dziękuję…wychrypiał i podniósł z kolan zawodzącą przeciągle żonę.
- Mojeeeee….dzieci…Moje dzieciiiii… - powtarzała w kółko, wpatrując się w obraz Matki Bożej, który nadal kurczowo trzymała w rękach, jakby oczekując cudu. Ale cud się nie mógł zdarzyć, a rzeczywistość była tak straszna, że zakryła oczy. – One tam zostały, one tam zostały…
                                                                I odczuł to jak wyrzut.
- Chodźmy – powiedział, zamykając rozpacz w sercu, drewniejąc. Niech bym sam spłonął, pomyślał – ciągnąc ją za sobą. Opierała się.
Karl wziął na ręce wystraszone bliźniaki. – Nic tu po nas, chodźmy panie, powtórzył, toć jeszcze noc, trzeba niebogi położyć do snu.   
Wciąż oglądając się na pogorzelisko, które zostało z ich obejścia, dotarli do domu Karla, który stał na uboczu i tylko dlatego ocalał. Jego drewniana chata, pokryta strzechą, jak niemal wszystkie w okolicy Starego Miasta, z wysokim belkowym progiem, składała się z dwóch izb i sieni, która zajmowała całą szerokość domu. Charakterystyczny komin w ścianie, dzielił sień z izbą, w której był piec do pieczenia i gotowania potraw i który ogrzewał pomieszczenia. Były tu również dwa łóżka, szafa, duże skrzynie i miśnik, a mieszkali w niej gospodarze z trójką dzieci. Teraz oddali pomieszczenie swoim gościom, a sami przenieśli się do komory, w której również były dwa posłania oraz inne sprzęty – warsztat tkacki, kołowrotki do przędzenia lnu i wełny i inne użytkowe przedmioty.
- Spocznijcie panie z rodziną w tej komorze – wskazał ręką –  jeszcze jest noc, jutro będziemy radzić. Dorota przenieś dzieci do naszej izby – zwrócił się do żony, która zdziwiona mrugała oczami. Wielmożni państwo potrzebują pomocy. Spalili się…
Przeżegnała się. – O mój Boże…co za nieszczęście, co za nieszczęście… 
- Jutro wstawimy jakieś posłanie, co by było wygodniej, a dziś się jakoś wszyscy pomieścimy – powiedział gospodarz, podając dzieciom do picia mleko. – Idźcie niebogi spać.  
Maciej pomógł im się ułożyć na sienniku. Przykrył je burką – już dobrze, już dobrze – powiedział. Wtulone w siebie, popłakując cichutko, w końcu usnęły, a on sam wbił wzrok w ciemność. Poczuł jakiś żal bez adresu.
                                              To marność się tli.
                                                        Własna?
Obrazy przewijały się przed oczami w szalonym tempie – słup ognia, chaos, a tam...jego dwoje małych dzieci, cudownych bliźniaków, które tak bardzo kochał, a których nie zdołał wynieść z ognia. Tępe rwanie we wnętrzu ciała…i obok rozciągły, choć cichy jęk jego Jadzi. Wciąż miała w sobie obraz przeżytej tragedii.
- Mojeeee…dzieci… - szeptała.
Pochylona, skurczona w sobie szła za prawdą – krok po kroku.
Pożar.
Popłoch.
Ucieczka…
I już nie potrafiła zapanować nad myślami, które kłębiły się bezwładnie, jak cienie w gęstym dymie, który robił się coraz gęstszy i gęstszy. Wpadała w niego. Nie przedrze się już. Po tamtej stronie zostały Piotruś i Anulka.
                Z trudem oddychała, jakby coś nagle wyssało wokół niej całe powietrze.
Nie, to nie może być prawda, to jakiś potwornie zły sen, z którego się zaraz obudzi. Ale jak można obudzić się, skoro sen nie chce nadejść, skoro nie śpi?
Jęknęła przeciągle. –  Jaka ze mnie matka, że nie zdołałam ich uratować?!
Jej głowa stała się mała, o wiele za mała, żeby ogarnąć to wszystko, co się w niej działo. Nic, tylko strzelisty płomień, huk walącego się stropu i uciekające światło.
                                                  Odpływające głosy.
                                                           Głosy??
Pamięć nagle pełna pustych plam. –  Co się stało? – wyszeptała.
Maciej podniósł głowę w górę, ale była zbyt ciężka, by unieść bezmiar docierających wątpliwości i słów żony.
                                                           Piekły.
                              Nie uratowałeś ich…potrzebowałeś zaledwie kilku kroków…
Głos z głowy przecedzał się gładki jak oliwa, odczytując w sobie pomieszanie różnych krzyków, przeważnie gorzkich. – Mogłeś iść za ojcem…Tam, gdzie duże, murowane domy. Jego, choć też niemały, był z drewna. 
                                                                  Z  dre…w…na…
I z każdym dniem było gorzej. Miotał się, szalał i złorzeczył Bogu, prosząc jednocześnie, choć i z upokorzeniem, o wsparcie jedynego człowieka, który przyszedł mu z pomocą, dając dach nad głową i posłanie, choć przecież nie za darmo.
- Czy możemy jeszcze tu zostać? Zanim przyjdzie pomoc od ojca, od rodziny, musi potrwać…Chrząknął i dodał: Moja żona straciła pamięć, nie ogarnę tego wszystkiego sam, a wasza kobieta taka szczera, taka pomocna dla moich dzieci…dla mojej…
- Tak, panie. Możecie zostać jak długo trzeba. A to, że straciła nieboga pamięć, to i dobrze. Nie cierpi przynajmniej – powiedział współczującym głosem i położył mu ciężką, spracowaną rękę na dłoni.
No tak, pomyślał Maciej, nie cierpi…Zamyślił się. Jego świat znieruchomiał, po czym zawirował. Rzeczywistość zagrzebana w zgliszczach jego domu. No cóż…Przemógł narastającą złość, która była owocem bezradności i ciężkim krokiem powlókł się na tlące jeszcze pogorzelisko. Na twarzy czuł uderzenia wiatru, jak wymierzane ciosy.
Rozgrzebał popiół, raniąc ręce, ale nie czuł bólu poparzeń. Trzeba pochować Piotrusia i Anulkę. Po chrześcijańsku…On musi to zrobić, a może ta zmora paląca pierś, odejdzie.
Spojrzał w niebo. Napłynęły ciężkie chmury. Rozdarły się, a może rozwiał je wiatr, ale to już nie miało znaczenia.  
Dni mijały. Jeden po drugim. Wciąż pytał swoich myśli, wstrzymując oddech i spoglądając ciemną nocą w okno.
                                                           Gdyby…gdyby…
                              I próbował sam siebie oszukać – LOS TAK CHCIAŁ.  
                                                                   Los??
Nie pochylaj się chłopie przed tym słowem, bo cię zmiażdży. Podnieś ten kamień ciężki, który nazywasz losem i zobaczysz to inaczej – ostrzegał głos w głowie. I ten deszcz zacinający, który się nagle pojawił, jakiś piekielny, grzmiący tysiącami głosów; Mogłeś je uratować, dobytek nic nie jest wart! i cichutkie jęki Jadwigi, jakby na potwierdzenie jego wyrzutów.
Nie umiał jej nawet dotknąć. Przytulić. Leżała obok jak kawałek drewna. Nieświadoma.
                                                         Nie umiał jej nawet dotknąć!
I jeszcze tylko buntownicze krople goryczy przeciekły miedzy ściśniętymi mocno palcami;
                                                                    Dlaczego?!
                                                           Gorzki smak popiołu.
Niebo rozdarła czerwonym ostrzem błyskawica i piorun uderzył w drzewo morwowe, których Karl miał kilka w pobliżu domu. Nie należał do biednych i miał trochę szczęścia. Właściwie miał go dużo. Rzęsisty deszcz ugasił płomień. Jego drzewa ocalały, tylko po jednym został sterczący kikut, kilka zwęglonych gałęzi, które już nigdy nie wydadzą owoców. Ale cóż to jest w obliczu tragedii jego gości? Zasadzi następne drzewa, Bóg mu pomoże, tak, jak pomagał do tej pory.
W tych ciężkich czasach, kiedy innych dopadały przekleństwa, choroby i bieda, on sobie jakoś radził. To prawda, że nie miał problemów z uzyskaniem pożyczki, a władze traktowały go pewnie łagodniej, niż Polaków, ale jednak. A i jego udział własny, czy przedsiębiorczość, nie były przecież bez znaczenia.  Hodował na małą skalę jedwabny surowiec, z czasem wszedł w ugodę z kupcami, którzy wysyłali go do dalszej obróbki do Gdańska i do Berlina, często z zamówieniem na wykonanie określonych tkanin, a jego pracowita żona uwijała się jak pszczółka w ich niewielkiej pasiece blisko domu.
Była ładna i pulchna, miała przyjemny głos i spracowane ręce. Ubrana w czystą zapaskę i biały czepiec podawała do stołu, przywołując dzieci.
- A chodźta wreszcie. Pomóc mi trzeba, zaraz państwo się obudzą.
Wiązka promieni wpadła skośnie przez małe okienko i zatrzymała się na twarzy Jadwigi, która właśnie weszła do izby, a z nią Maciej i trójka ich dzieci. Łagodny cień półmisków i dzbanów kładł się na duży stół, pod którym spał kot.
- A idź mi ty, przegoniła go. Siadajcie wielmożni państwo – zaprosiła do stołu, uśmiechając się serdecznie. Kot ziewnął ze znudzeniem i wdrapał się na piec. Z niepokojem spojrzała na swych gości. – Siadajcie, powtórzyła.
Jej ręce pozostawały w bezustannym ruchu, a w kącikach oczu i ust troska zarysowała cienkie zmarszczki. Pokiwała głową. – Niebogi…
Nie należała do osób, które chętnie wtykają nos w cudze sprawy, więc temat ich nieszczęścia pozostawiła swoim myślom i sercu.
- A gdzie gospodarz? – spytał Maciej, przerywając milczenie.
- Oporządza zwierzęta, u nas panie rychło ze świtem praca się zaczyna…i zaraz jedzie do Białej.
- No tak, no tak…- Maciej spojrzał na milczącą żonę.
Błądziła oczami po całej izbie, by za chwilę spojrzeć na swoje popalone dłonie. Ból wykrzywił jej usta.
- Czy macie jaką maść? – zwrócił się do Doroty.
- A mam. Sama zrobiłam z babki. To pomoże, na pewno pomoże – powiedziała. Zaraz zajmę się wielmożną panią. Wszystko będzie dobrze – dodała, a za niedługo pomoże mi pani przy krosnach. Nauczę…tak jak nauczę i innych prac – dodała, pocieszając.   
Okres zimy był dla niej czasem wykonywania różnego rękodzieła. Nie tylko tkała, ale i wykonywała koronki, spędzając wiele godzin nad „robótkami".
Moda w tym czasie nakazywała ozdabiać ubrania i bieliznę koronkami, aplikacjami i haftami, niekiedy bardzo skomplikowanymi, a ona miała złote ręce, toteż nie mogła narzekać na brak zamówień.  
Jej niewielki warsztat swobodnie mieścił się w komorze, gdzie na ścianach Karl przytwierdził specjalne wystające kołki, które były wykorzystane do nawlekania osnowy.
Przy naciąganiu jej na warsztat tkacki, pracowała cała rodzina, także czternastoletni syn Karla po pierwszej żonie i ich wspólna córka Janusia.
Teraz, gdy takie nieszczęście spotkało wielmożnych państwa, starała się zachęcić ich do pracy. Przede wszystkim panią Jadwigę i jej syna, których rozumiała i głęboko współczuła w nieszczęściu, będąc Polką z dziada pradziada. Pożar, a i inne nieszczęścia też ją nie ominęły…A to, że zgodziła się poślubić Karla? Zmienić dla niego wiarę? No cóż, swoje przeszła...i może to było jedyne wyjście?  
- Praca pomaga, trzeba czymś się zająć, pani – powiedziała do Jadwigi, widząc, że ta stoi wciąż zagubiona, w spiętej, zdeterminowanej pozie, usiłując sobie coś przypomnieć. – Jest najlepszym lekarstwem na zmory atakujące duszę. Ja ci to pani wiem najlepiej, oj, wiem. Pożar też nas nie ominął i ledwośmy z niego wszyscy wyszli. A potem, gdy już wydawało się wszystko być dobrze, umarły mi dwie marudy na tyfus. No wie pani wielmożna, co mówię: dwoje dzieci. I matka moja…też umarła na tyfus. Nie była stareńka…Takie nieszczęście, takie nieszczęście. Ja to rozumiem, powtórzyła.
Jadwiga pokiwała głową. – Tak…? Praca pomaga? Nieszczęście? Pożar?…Wytężyła rozum. – Jakie n…nieszczęście? Ja nic nie pamiętam…Nic nie pamiętam.
Przez dobrą chwilę nie ruszyła nawet powieką. Słońce posłało ukośny promień na jej twarz skupioną. Szeroko otwarte niewidzące oczy błądziły po komorze. Kurczowo zacisnęła drżące ręce i złapała oddech. Tam, gdzie przedtem dźwięki były puste i drżące, a kolory zamazane i niezbyt intensywne, powróciła jakby ostrość widzenia i wyraźny dramatyczny zarys tego, co się stało. Przywołała wspomnienia, które wydały się jej zarazem bliskie i jakby nie jej. Odgłosy czegoś strasznego. Sceny przesuwające się, zamazane obrazy, okrzyki...Płomień, huk.
Odgłosy te jakoś niepokojąco rosły w siłę. Smutek przenikał. Kurczył wnętrzności.
                   Zamglony obraz...Postaci...Cienie...Strach. Coś jeszcze.
                                                          Ogień??
 I nagle wszystko wróciło z oślepiającą świadomością. Czarna dziura...i przepaść w którą wpadała.
                                                        Wpa…da…łła…
Żołądek powędrował w górę do przełyku. Nic już nie istniało prócz odnalezionego bólu.
- Moje dzieci…Nie uratowałam ich. Wyszeptała z rozpaczą, potem głęboko wciągnęła powietrze.
Wolałaby tego wszystkiego nie rozumieć, dalej nic nie odczuwać, nie pamiętać, ale koszmar wrócił. W czerwieni.
Nawet w słabym świetle komory Dorota widziała jej stężałą i postarzałą twarz.
- Cichajcie, cichajcie. Święta Panienka wam pomoże. Przecież w Nią wierzycie pani? A ten obraz coście przynieśli, powieście sobie nad posłaniem. Powieście pani, mój się zgodził. Uprosiłam go, bo wiem, jakie to dla was ważne…Zawahała się i rzuciła jej szybkie spojrzenie zza długich rzęs.
We wzroku Jadwigi malowało się zdziwienie ale i także niespokojny namysł.
- Mogę?...
Zaczęła bezradnie szlochać z rękoma przy twarzy, a łzy przepływały przez jej palce.
- Już dobrze, już dobrze – pocieszała ją Dorota. Popłaczcie sobie. To pomaga, a potem zawiesimy ten obraz?
Po chwili obie przed nim klęczały.
- Ja wierzę w moc uzdrawiającą Panienki, a wy? – Jadwiga zwróciła się do Doroty, wciąż zdziwiona.
Dorota zmieszała się i odchrząknęła niepewnie. – Ja też wierzę, choć w cichości przed moim…Muszę to ukrywać. Gniewał by się bardzo…Westchnęła. – U nas, to trochę inaczej, szanujemy Ją, Matkę Bożą, ale się do Niej nie modlimy…Ale ja przecie jestem z krwi i kości katoliczką. To znaczy byłam…Zacięła się, poczerwieniała. – Pokażę wam pani, jak się robi koronki…Nauczę – zmieniła temat, podnosząc się z kolan – a rozmyślać już nie ma co… Nadal była zmieszana i zakłopotana. – A mojemu nic nie mówcie…
- Macie rację Doroto, rozmyślać nie ma co…Życia dzieciom wszak nie przywrócę, a o te, co Bóg ocalił, trzeba zadbać, zająć się nimi staranniej, też przeżywają to nasze nieszczęście. I…trzeba w końcu posłać je do szkół. A wasze dzieci chodzą do szkoły?– spytała, byle coś powiedzieć.  
- O tak…Chodzą do domu modlitewnego na Poznańskiej. Pastor Zacha ich uczy. Ten dom też był spalony, powiedziała, ale już go wyrychtowali. Niech się ta nasze dzieci uczą, niech się uczą…Wielmożnej pani syn - Jakub musi pójdzie nad Gwdę, do tego murowanego kościoła? Ocalał z pożaru…A ten ich ksiądz jest dobry? – zapytała z ciekawością.
Jadwiga pokiwała głową. – Dobry. To prawdziwy patriota…- urwała, bo i cóż ta kobieta mogła wiedzieć o patriotyzmie? Wyszła za Niemca. Sprzeniewierzyła się prawdziwej wierze.
Rzeczywiście, ks. Rzepnicki był nie tylko dobrym duszpasterzem, ale i nauczycielem, patriotą, który żarliwie angażował się w sprawy wychowania dzieci, dbając o ich polskość. Już po krótkim czasie nauki Jakuba, z przyjemnością zauważyła, że nauczyciel zaszczepił w nim prawdomówność, szacunek dla innych, a nade wszystko miłość do ojczyzny, ucząc wszystkie dzieci różnych pieśni patriotycznych, a które później razem śpiewali w domu.
Z tęsknotą wróciła do wspomnień, tych przed pożarem.
- Zagraj mamusiu hymn…pośpiewamy – mówił Jakub. – Już znam słowa, wszystkie zwrotki! – chwalił się.
Zasiadała do fortepianu, zerkając, co raz na Anulkę. Kołysała rączką w rytm muzyki…
- Popatrz Maciej, nasza Anulka to przyszły wirtuoz…Spójrz tylko, jak porusza rączką.
                                                                Anulka…
Po jej bladych policzkach spłynęła łza                                                                
                                                Piotruś…Też poruszał rączką.
                                    …Wszystko robili razem…- wyszeptała.
Wyrwane, postrzępione słowa utkwiły w gardle, na moment pozbawiając tchu.  Spojrzała w okno. Wiatr strzępił mroczne chmury. Przełknęła ślinę. Musi przestać o tym wszystkim myśleć, bo w przeciwnym razie straci rozum.
- Dobrze się czujecie, pani? – usłyszała obok siebie cichy głos Doroty.
- Pójdę do kościoła. Pomodlę się, a później na groby Anulki i Piotrusia…Maciej pochował je, przecież?...  
Dorota kiwnęła głową. – A jakże, pochował. W jednej trumience. To przecież były bliźniaki?... – umilkła zakłopotana. – Idźcie, pani, idźcie…Modlitwa pomaga. Ja to wiem najlepiej. Westchnęła ciężko. Jakże bardzo brakowało jej tej normalnej modlitwy. Tamtej. Sprzed lat. W kościele i z księdzem…I tylko ciężka praca odwracała niedobre myśli. Spojrzała na stojącą przed nią nieszczęśliwą kobietę i podała jej swoją chustę. – Idźcie, pani – powtórzyła.
Jadwiga zarzuciła kolorową chustę na czepiec, który skrywał jej popalone włosy i wyszła z chaty, nie bacząc na pogodę. Nie była najlepsza. Właśnie się rozpadało.
Jej nogi zdawały się być z gumy. Uginały się. Idąc przez grząski od deszczu piach, miała wrażenie, że rozpada się na kawałki, mięsień po mięśniu i zapada się w otchłań żalu. Ogromny ciężar napierał od środka na żebra. Gniótł. Mokre włosy, które wysunęły się spod chusty, przylepiły się do policzków, z darowanego ubrania żałośnie skapywały łzy deszczu, kiedy brodziła w piachu szukając grobu. Wszystko było od niego lepkie. Wytarła dłonią mokrą twarz i przystanęła nad świeżo usypaną mogiłą. Opuściła głowę, zatapiając się w gorącej modlitwie. Ból nagle zastygł jak kropla wody na koniuszku listka. Po chwili zdawała się być uspokojoną. Wróciła do domu, wlokąc nogi. Opanowała drganie powiek, wchodząc do komory, gdzie siedzieli gospodarze i czując na sobie ich  spojrzenia. Nic, tylko o niej rozmawiali…
- Znaleźliście mogiłkę swoich dzieci, pani? – spytał Karl.
- Znalazłam – powiedziała opanowanym tonem. 
- Prawdziwą siłę człowieka poznaje się po sposobie, w jaki się zmaga z cierpieniem. Jesteście silną, pani, choć wyglądacie tak krucho… – powiedział, rozciągając twarz w uśmiechu.
Nie, wcale nie była silna. Rozpacz stała się nieodłączną częścią jej życia. Zamknięta w niej. W jej sercu. I tylko nocą wypłakiwała ją w poduszkę.
Maciej głaskał ją po głowie – Już dobrze, już dobrze. To nie twoja wina…Jeśli już…
- Nic nie mów! Wola Boża…- powiedziała szybko.
- Wola Boża, powtórzył za nią i zacisnął zęby.  
- Bóg nam pomoże…Już wszystko będzie dobrze…?
Spojrzała na niego pytająco. Otoczył ją ramionami, ich ciemne głowy przywarły do siebie.
I tak dotrwali do zimy w chacie Karla, wzajemnie sobie pomagając i podtrzymując na duchu. Dzieci chodziły do szkoły, a po lekcjach bawiły się razem, wymyślając zabawy na śniegu,  który w tym roku spadł wyjątkowo wcześnie.
Jadwiga pomagała Dorocie w gospodarstwie domowym, przyrządzając potrawy, a także próbując swoich sił przy krosnach. Wychodziło coraz lepiej i coraz lepiej czuła się psychicznie. Żal do losu przysychał.
Maciej zajmował się swoją urzędniczą pracą – sporządzając akty i kontrakty, nadając im cechy autentyczności, czy robiąc różne odpisy. Miał dużo pracy, tym bardziej, że jej sporo doszło. Jakieś zbędne wykazy inwentarza, sprzętów, narzędzi…streszczenia. Pełnił też rolę męża zaufania stron stających do aktu. Ale nie narzekał, to zwiększało szansę na odbudowę, czy kupno nowego domu. Napisał też do ojca, odkładając ambicję na bok. Teraz niecierpliwie czekał na wieści od niego, rozważając, czy nie powinien porozmawiać z Jadwigą i z nią rozważyć pewne sprawy. Mogli przecież wynająć lepszy, wygodniejszy dom, ale uznał, że szkoda na to wydawać pieniądze. Lepiej je zgromadzić, dołożyć do tego, co podaruje ojciec…o ile podaruje…
Nie…lepiej nie robić żonie nadziei, stwierdził i westchnął. Nie do końca był pewien, czy ojciec mu wybaczy ostre słowa, jakich użył na pożegnanie.
- Uciekasz ojcze, jak szczur. Poddałeś się. Nasze miasto nas potrzebuje…My z Jadzią zostajemy w Pile.
- Nie tylko szczury uciekają synu…I waż słowa!   
Teraz zgrzytał zębami z bezsilności, uciekając w pracę, w jej szeroki zakres działania, który wszedł z nowym kodeksem, gdzie obok własności ziemskiej, pojawiła się także własność przemysłowa i handlowa, a ich, notariuszy, brakowało w Pile.
Potarł czoło, spoglądając na uśmiechniętego gospodarza domu, który zapraszał do stołu, do rozmowy.
- Dziękuję wam Karl za dobroć, powiedział. Nie wiem, ile to jeszcze czasu będziecie cierpliwi…
- Nie dziękujcie panie, to moja wiara przynosi dobre uczynki – przerwał mu skromnie.
- Ale jednakowoż…nie każdy by przyszedł z taką pomocą. Gnieździmy się tu wszyscy, jest ciasno, macie swoje sprawy…Swoją rodzinę liczną…
Karl pokręcił głową.
-Tak trzeba, panie. Tak trzeba. Dajcie spokój. Jestem wierny słowu Bożemu. Trzeba sobie pomagać, panie, ale przecie też jestem grzeszny człowiek. Jak wszyscy – dodał i nieraz mi ciężko zgodzić się z wami. Wtedy się spowiadam przed Bogiem i proszę go o wybaczenie.
Rozdyskutowali się na temat wiary.
- U was, to wszystko inaczej wygląda Karl. Wasza wiara…
Macieja twarz mówiła, zanim przemówiły usta.
- Wiem, o czym myślisz panie, a czego nie wypowiadasz. To nie do końca tak jest, że to wy katolicy macie rację. Ja swoje grzechy, jak powiadam, wyjawiam bezpośrednio Bogu i staram się nie sprawiać Mu przykrości, nie jak wy z przeproszeniem, panie, drugiemu też grzesznemu człowiekowi, choćby to był kapłan, a swoje przecie robicie.  
- No, ale jednak, co człowiek wyrzuci z siebie, a kapłan go wysłucha i powie jakie mądre słowo…- wtrąciła się Jadwiga.
- To nie tak, tylko Jezus jest pośrednikiem między ludźmi a Bogiem. Nikt inny – odpowiedział nerwowo. I taka jest między nami różnica, ale nie nam ją rozstrzygać...
 Wzniosła brwi w górę i pokręciła głową.
- No, nie tylko taka…Nasza Panienka Święta…Niepokalana…
- Dajmy spokój pani tym rozważaniom, nic dobrego nie wnoszą – powiedział rześkim, praktycznym tonem, opanowując nerwy.
- Ano nic – zgodził się Maciej.
Westchnął i wstał od stołu. – Pora do spania…- stwierdził, patrząc na zamyśloną żonę. Wiesz, powiedział jeszcze, rozglądam się za jakimś przyzwoitym domem. Co ty na to? Dosyć już się naprzykrzamy tym dobrym ludziom. Dostałem też wieści od ojca, pocztylion je przywiózł. Ojciec pomoże nam i myślę, że Wielkanoc spędzimy już w swoim domu. A podesłał ojciec też kilka książek do poczytania…i jakieś kufry z ubraniami. Zobacz.
Rzuciła okiem. – Kochanowski, Rej…i tyle ubrań dla nas wszystkich, dla dzieci…To dobrze, że ojciec o nas pamięta w nieszczęściu. A ten dom?...Czy kupimy dom z cegły? Bezpieczny?...
Złapała oddech i wtuliła się w jego ramię. Przygarnął ją do siebie, oplótł mocno ramionami, przywracając światu normalny ład. Spojrzała mu w oczy. Był w nich cały ocean miłości i troska.
- Dużo Polaków teraz opuszcza Piłę…Zamyślił się.  Tak trudno pogodzić się z pruskimi rządami. Ludziom coraz gorzej się żyje. Narzekają, szukają sobie nowego miejsca. A może i my wyjedziemy bliżej Warszawy? Prawie wstrzymał oddech.  
Już raz wyjechał. Od ojca, który w krótkim czasie sprzedał swój majątek; ziemię, konie i owce. Wszystko. I wyniósł się wraz z rodziną do Księstwa Warszawskiego. Upatrzył posiadłość pod samą Warszawą.
- I czemu się upierasz? – pytał, patrząc mu w oczy. Co to za miasto wielkie ta Piła?! Jaka przyszłość dla dzieci? Jakie szkoły? W Warszawie duży wybór, największy. A i Szkoła Rycerska…Coś dla twojego Jakuba, a i przyszłych dzieci. Nie zapominaj synu, że jesteś szlachcicem! Oj, źle robisz, oj źle! – denerwował się, widząc jego upór.
- Ale Piła choć okrojona w granicach jest przecież wolna, ojcze! Tu moje miejsce, tu mój dom, tu moja przyszłość, mówił. A zanim dorosną moje dzieci, wszystko się może zdarzyć.  Nigdzie stąd nie pojadę. Koniec. Kropka. Muszę też stanąć na własnych nogach.
A potem się pokłócili i wyprowadził się na swoje. Stanął na tych własnych nogach, niekoniecznie stabilnych, bo działał w pośpiechu, za wszelką cenę chcąc udowodnić ojcu, że to on ma rację.  Kupił spory dom. Drewniany.
                                                         I jak to się skończyło?
Piła tylko kilka lat była wolnym miastem, a teraz znów rządzą nią Prusacy, a on na dodatek gnieździ się u obcych, chociaż życzliwych ludzi. Ale to przecież Niemcy! Luteranie!
A może jechać za ojcem?  Wciąż gotowy go przyjąć pod swój dach, podzielić się dobrami...  
- Nie! Nigdzie nie pójdziemy z Piły – zaprotestowała Jadwiga. Tutaj mamy mogiły dzieci. Nie zostawię ich. Jeśli mamy na tyle pieniędzy, kupimy nowy dom. Z cegły. Bezpieczny. Tak będzie najlepiej i trzeba mieć nadzieję. Piła jeszcze będzie wolna, zobaczysz – podtrzymała go na duchu i utwierdziła w jego racji. – A Niemcy nie są tacy źli – szepnęła. Kto nam pomógł, jak nie oni? Przecież rodzina Karla…
- No tak…zamyślił się. – To dobrzy ludzie, pobożni, pracowici. A za kilka dni święta…I na ich modłę!
Zagryzł wargi.  Na moment znów ogarnęło go zwątpienie.
- Przecież tak bardzo nie różnią się od naszych…Też jest opłatek i wigilia…i choinka! Dzieci się ucieszą, już robią ozdoby – przekonywała.
- No tak…- skapitulował. – Zostajemy w Pile.
Westchnęła cichutko. W sobie.
Spojrzał na nią ze wzruszeniem i poczuł znowu przypływ jakiejś nieokreślonej czułości, uczuć przesyconych potrzebą bliskości i opiekuńczości. Przytulił ją, myśląc o tym, jak łatwo z nią być. To nic, że u obcych. Jeszcze trochę…
- Te święta u  nich, następne na swoim – przyrzekł i spojrzał na nią z uśmiechem.
I poczuła się podniesiona na duchu przez takie jego zachowanie, niemal uciechy w głosie i we wzroku. Emanowała z niego siła, energia, wiara.  
Nastał czas adwentu, jego pierwszy dzień. A była to niedziela, cztery tygodnie przed 25 grudnia – czas refleksji i wewnętrznego skupienia, przynajmniej w domu Karla, który przystroił swój dom zielenią, a w oknie komory, gdzie spali, ustawił cztery świece, które zapalał kolejno w następujące po sobie niedziele.
- To znak czuwania i gotowości na przyjście Jezusa – wyjaśnił, a co spodobało się Jadwidze.
- My też czekamy na przyjście Jezusa…To piękny dzień – powiedziała.
Za kilka dni wszyscy stroili iglaste, pachnące lasem drzewko, które Karl wyciął w lesie wczesnym rankiem w Wigilię. Tego dnia wszyscy wcześnie wstali.
-  Żeby się pieniądze nas wszystkich trzymały – powiedział z uśmiechem Maciej i wrzucił do miednicy talara.  Wszyscy zgodnie skinęli głowami, obmywając twarze. 
Kobiety i starsze dziewczynki zajęły się gotowaniem potraw na kilka dni, bo przecież ani w pierwszy, ani w drugi dzień świąt nie należy pracować. Święta, to święta, nic nie wolno robić. Najwięcej uciechy miały dzieci, strojące choinkę, zawieszając na niej jabłuszka, pierniczki, orzechy, ozdóbki z papieru. Na jej szczycie Karl umieścił gwiazdę betlejemską, wykonaną ze słomy, a na koniec przyozdobił drzewko w świeczki, które własnoręcznie sporządził z pszczelego wosku.
Z pierwszą gwiazdką zasiedli wszyscy do wigilijnej wieczerzy przy dużym, nakrytym białym lnianym obrusem stole, gdzie królował karp na ciepło, jako zasadnicze danie i jedenaście innych potraw przyrządzonych głównie z ziaren zbóż, maku, miodu oraz z grzybów. Nie zabrakło w tym również czerwonego barszczu, śledzia i kompotu z suszonych owoców. Jak tradycji przystało przygotowane również były wolne miejsca dla dusz zmarłych członków rodziny Macieja i Karla.
- Dziś dzień radości. Wilja będzie i po naszemu i po waszemu, zwrócił się gospodarz do Macieja. Narodzone Dziecię jest światłością światła dla wszystkich chrześcijan – powiedział, zapalając świeczki na choince i dodał: Zaśpiewamy na początek „ Chwalcie Boga”, ta pieśń połączy nas wszystkich. 
Na stojąco odśpiewali modlitwę, a potem Karl odczytał kilka strof Ewangelii o narodzeniu Pańskim, po czym przełamali się opłatkiem, składając sobie nawzajem życzenia pomyślności.
- Proszę częstujcie się, czym chata bogata, a trzeba spróbować wszystkich dwunastu potraw, aby ich nie zabrakło w następnym roku – powiedział Karl i dodał: niech nasze myśli, słowa i czyny oddają chwałę jedynemu Bogu!
Młodsze dzieci rzuciły się do jedzenia. Maciej groźnie na nie spojrzał i pogroził palcem.
- W wigilię nie wolno się kłócić ani hałasować, nie przystoi. Trzeba okazywać sobie wzajemną życzliwość, bo cały rok gotowy być nieskładny – powiedział żartobliwym tonem.
- Ale my szukamy grosika…bo to szczęście ma przynieść – odezwały się rozbrykane  bliźniaki. Miały przecież dopiero po cztery latka, a Wigilia i przygotowania do niej, były dla nich nie lada atrakcją.
- Szczęście i zdrowie przyjdzie, gdy będziemy życzliwi jeden drugiemu – odpowiedział i spojrzał na Karla. – Wy chyba nie znacie tego zwyczaju, o tych grosikach? Dzieci się nasłuchały…
- Zwyczaj, jak zwyczaj, dobrze w coś wierzyć – odpowiedział. – Cieszę się, że jesteście z nami. To spotkanie spojrzeń, słów, serc, dłoni i chleba biblijnego.  A teraz pośpiewamy kolędy, które wszyscy znamy. Może zaczniemy od „Cichej nocy”? – spytał.
Na koniec wieczerzy Dorota podała strucle z makiem i inne wypieki.
- A teraz pooglądajcie, co też nam przyniósł Św. Mikołaj…- zwróciła się do dzieci, które już nie mogły się doczekać, by odejść od stołu.
Rzuciły się wszystkie do choinki, gdzie w dużym parcianym worku powkładane były prezenty.
- Zaraz, powoli, po co tyle krzyku? Niech Janusia zajmie się rozdzielaniem…A tylko sprawiedliwie! – powiedziała do najstarszej córki.
- Do nas Św. Mikołaj zawsze przychodził wcześniej – stwierdził Jakub, a w Wigilię przychodził Aniołek…
- Jak go zwał, tak zwał – powiedział Karl. – Prezenty w każdym bądź razie podrzucił i to nie byle jakie! Janusia, wyjmuj a ino z tego dużego wora! – dodał ze śmiechem.
- O! Pierniczki kolorowe! – rozdała je dzieciom i sięgnęła głębiej. – Buty! O! Dla nas wszystkich! – ucieszyła się, sięgając dna wora i rozdając resztę prezentów.
- Mamo, to dla ciebie – podała jej  piękną wełnianą chustę z wzorem kwiatowym.
- Jaka śliczna…- zachwyciła się Dorota. – A wyjmuj no szybko resztę…Musi jest tam coś jeszcze dla wielmożnych państwa, nie może być inaczej… – stwierdziła, unosząc brwi w górę.
Janusia skwapliwie wydobyła  z wora czepiec ozdobiony koronką, haftowaną bluzkę, którą wręczyła Jadwidze i zimową czapę ze skóry jenota.
- To dla pana…- powiedziała z szerokim uśmiechem. 
- Ho, ho, jaka piękna…- Maciej z uznaniem spojrzał na gospodynię.
Zarumieniła się. Już dawno uzgadniała z mężem, czy zgodzi się na taki „ ich” zwyczaj obdarowywania prezentami nie tylko dzieci. 
- Wiesz, oni w Wilię obdzielają się prezentami…Czy mogłabym? Już długi czas się do tego przygotowuję, powiedziała prosząco, zaglądając mu w oczy.
- No tak…Nowe stroje z całą pewnością im się przydadzą. Rób według swojej woli – powiedział po chwili namysłu.
- No, no…Aniołek w tym roku bardzo hojny. Czy też na pewno zasłużyliśmy wszyscy na tyle prezentów?  Rozumiem, że dzieci zasłużyły, ale my?? – zdziwił się Maciej, ukazując w uśmiechu rząd równych zębów.
- A jakże, zasłużyliśmy niechybnie – roześmiał się Karl. Do mnie…chyba prosto z nieba spadł drugi koń. Wchodzę ja rano, a tam obok siwka…drugi…Tyle, że kary. Nie do wiary! Spojrzał w twarz Macieja – zasłużyłem?
- Niechybnie, jak wy to mówicie gospodarzu…I takim sposobem, w miłym nastroju, wszyscy obdarowani hojnie, dotrwaliśmy do pasterki – powiedział Maciej, nadal się uśmiechając. – Oblekaj dzieci, zwrócił się do żony. Do kościoła spory kawałek – dodał.
- To może zawiozę saniami? – spytał Karl, podnosząc się z miejsca.
- Nie, nie trzeba. Chętnie się przejdziemy. Trzeba rozprostować nogi – stwierdziła Jadwiga i zawahała się. – A co z bliźniakami? Powinny już dawno spać. Zima tego roku wyjątkowo siarczysta. Jeszcze się chłopaki pochorują w drodze do kościoła, tego brakowało… Zmarszczyła w niepewności czoło. Na moment ogarnął ją strach.
- Przecież nie będą same, przypilnuję ich snu – odezwała się Dorota. – Idźcie do żłóbka, pomódlcie się pani za tamte niebogi do Panienki Świętej. Zawahała się – i za moje zmarłe dzieci też się pomódlcie do Panienki – powiedziała szeptem wprost do ucha Jadwigi  i dodała na głos. – My pójdziemy jutro na jutrznię. Też trzeba o świcie wstać…
Jej ciepła ręka zacisnęła się na dłoni Jadwigi. – Idźcie…
- Pomodlę się – powiedziała i podała Jakubowi nowe buty, które dostał pod choinkę i ciepłą czapkę, którą sama uszyła.
Wyszli w pogodnych nastrojach na zasypaną drogę, brnąc i zapadając się w potężne zaspy śnieżne. Nad nimi majestatyczna i rozświetlona gwiazdami kopuła nieba. Ośnieżone drzewa skrzyły się od mrozu i wesołych nutek, ulatujących w obłoku pary, wydobywającej się z ust Jakuba.
- Hu, hu, ha…- zaśmiał się – dobrze, że mam buty – prawy i lewy…bo dzieci w szkole mają przeważnie dwa lewe. Widziałeś jak się Wincenty i Janusia ucieszyli z tych butów od Aniołka? I Gustaw…Widziałaś, mamo jak oglądał buty?
- Ucisz się, dziś nie przystoi…A Anioł wie, co przynieść dzieciom.
- A skąd wie?
- On już tam wie najlepiej. Widocznie dzieci Karla i Doroty zasłużyły na te buty. 
- A ja?
- Ty też mój dzielny synu. To za dobre oceny i za to że jesteś taki dzielny. W przyszłym roku, Bóg da, pojedziesz do szkół w Poznaniu.
- I gdzie będę mieszkał? W bursie jakowej? Sam? – zapytał pośpiesznie, a szeroki uśmiech rozciągnął mu usta.
- Tak…Trzeba ci zmienić szkołę. Tu, w naszym mieście nie ma gimnazjum, ani innych polskich szkół. Jeszcze pomyślimy o tym z mamą, czy to będzie bursa, czy jakiej stancji ci się poszuka. Bylebyś się uczył synu pilnie, bo to nie koniec nauki.
- Nie koniec?
- Myślę o Szkole Rycerskiej dla ciebie synu. Trzeba pogadać z dziadkiem. Ucieszy się, zawsze o tym wspominał…
-  Bardzo chciałbym jechać do dziadka…No, do tych szkól – powiedział po chwili, widząc, że ojciec zagryzł wargi.
Tuż przed północą dotarli do pełnego ludzi kościoła i usiedli w ławkach naprzeciw drewnianej rzeźby Matki Bożej. Jadwiga wbiła wzrok w ołtarz, na którym połyskiwały naczynia liturgiczne ze srebra i cyny. Zakuło po oczach czerwienią. Padła na kolana.
                                  Tak niedawno chrzciła w tym kościele Anulkę i Piotrusia…
Jej sarnie oczy, ciemne i duże spojrzały w tył kościoła na niedomknięte drzwi, gdzie jako żywo stały…jej dzieci…a potem na szopkę. – Matko Boska, weź do siebie te dwie zmarznięte duszyczki. Utul…One potrzebują matki. I weź też dzieci Doroty – spełniła jej prośbę. 
Zatopiona w modlitwie, klęcząc, dotrwała do końca mszy. Drgnęła, czując pod pachami mocne dłonie Macieja, który podniósł ją z kolan. – Chodźmy…Jeszcze tylko pomódlmy się, żeby następny rok był dla nas wszystkich bardziej pomyślny, powiedział przyciszonym głosem, wyczuwając nastój żony. – I o to,  będziemy się modlić całe dwanaście dni godów – dodał.
Kiwnęła głową, uśmiechając się kącikami ust. – Jestem pełna dobrych myśli. Teraz już tylko może być dobrze. Nie inaczej – dodała.
Pierwszy dzień Bożego Narodzenia rozpoczął się od porannego nabożeństwa. Tym razem na mszę pojechali całą rodziną, saniami, którymi powoził Karl, zaprzężonymi w siwego konia i tego drugiego, który spadł mu z nieba.
- Pozwólcie, panie, że was zawiozę, dzieci jeszcze małe, a zaspy duże – powiedział. – Tym bardziej, że sanie wywleczone na zewnątrz już czekają. My byliśmy całą rodziną na jutrzni, poczekamy na was i spotkamy się wszyscy przy stole świątecznym. A patrzcie panie, jak się koniki zgadzają, jak się tulą łbami do siebie…- dodał i zaśmiał się krótko, zadowolony.
Pierwszy dzień świąt zszedł w miłej, przyjaznej atmosferze przy zastawionym stole na rozmowach, śpiewaniu kolęd, modlitwie i odpoczynku. Obaj panowie unikali rozmów na temat wiary, pomnąc na pierwsze ich rozmowy i niemy spór, który wywołał niepotrzebną nerwowość. 
W Świętego Szczepana dzieci obojga rodzin obsypywały się od rana ziarnem, wesoło hasając po całym obejściu, brnąc w zaspach.
- To na szczęście, to na szczęście…mówiły, wyrzucając wysoko w górę zgrabnymi ruchami ziarno, które wpadało w śnieg, a część zatrzymywała się na twarzy i ubraniu. Na rozpromienionej, czerstwej buzi Janusi, czternastoletniej córki Karla zatrzymało się najwięcej ziaren. Zarumieniła się gwałtownie i spuściła oczy. Podobam mu się…Będzie mój, pomyślała o Jakubie. A jak na mnie patrzy…
Ale on już rozrzucał ziarno dalej, zupełnie nieświadomy jej myśli. Owszem, podobała mu się, ale to przecież Niemka, a on kiedyś za żonę weźmie Polkę. Taka będzie jak mama…z ciemnymi, kręconymi włosami.
Janusia miała jasne włosy, koloru konopi, splecione w długi warkocz. Też ładne…Jeszcze raz na nią zerknął i zwrócił się do roześmianego Wicka.    
 - Zobacz, jelonek do nas przyszedł…Musi głodny. Nakarmimy go, powiedział konspiracyjnym szeptem do chłopca, z którym spędzał najwięcej czasu i z którym wiązała go przyjaźń. Tak właściwie zawiązała się ona od czasu, kiedy razem w przerębli łowili na Gwdzie skutej lodem, ryby, i kiedy to Wincenty udzielił mu wszelkich wskazówek i porad, a nawet oddał swoje złowione niemałe okazy, żeby mógł się pochwalić przed swoim ojcem. Pan Maciej nie umiał łowić ryb i często o tym mówił, smakując je, przyrządzone już przez jego matulę, a i jeszcze dopytywał, jaka to też ryba?
- Bardzo smaczna, choć nie wiem…czy to karp, czy po prostu ryba? – mówił i śmiał się. Jak chodzi o to, to jestem zupełny dyletant.
Dyletant? A cóż to takiego, zastanawiał się wtedy Wincent i co nie dawało mu spokoju do czasu, kiedy zapytał o to Jakuba.
- Dyletant? A kto tak mówił?
- Twój ojciec jest dyletant.
Jakub roześmiał się. – Mój ojciec jest bardzo mądry. Zna się na wielu sprawach, ale jak chodzi o ryby, to rzeczywiście. Kiedyś go zabierzemy nad rzekę, co? Jak myślisz?
- A zechce?
- Na pewno zechce, ale może latem?
Kiedy już się ułożył do snu, zaczął myśleć i o tej sarence spłoszonej, za którą rzucili ziarnem i o lecie, które miało nadejść i o tym, że przyjaźń z Wincentym może jest i dobra, ale ...
- Mamo…czy my już zawsze będziemy tu mieszkać?
- Nie, synku, nie zawsze. Kiedyś i do nas uśmiechnie się szczęście…A dlaczego pytasz? Czy jest ci tu źle? – spytała, głaszcząc go po głowie.
- Nie…zawahał się – tylko dzieci się ze mnie śmieją. Wyzywają, że jestem Luteran.
- Jesteś katolikiem synku, jak ja i tata, a nasi dobroczyńcy, bo przecież w to nie wątpisz, też modlą się do tego samego Boga. To dobrzy ludzie, a na śmiechy dzieci nie zwracaj uwagi, synu. 
Kiwnął głową. – Wiem, mamusiu…ale chciałbym już mieszkać w swoim domu…
Westchnęła. – Wieczorem pomodlimy się o to.  I pamiętaj synku o swoich korzeniach –jesteś młodym szlachcicem, choć teraz bardzo biednym, a szlachectwo zobowiązuje. Masz swoją dumę…- Spojrzała mu oczy – wiesz, o czym mówię, prawda?
- Wiem, mamusiu.  Mam być dzielny i wierzyć, że nadejdą lepsze czasy.
Wkrótce szczęście przyszło do nich. Trudny okres swojego życia mieli za sobą. Ich nowy murowany dom z podcieniami, kupił Maciej krótko przed Wielkanocą.
- Idziemy na swoje. Wreszcie – powiedział do Jadwigi, spoglądając na nią z radością. Wpadające skąpo przez okna słońce,  rozlewało się ciepłem po jej twarzy. Nieoczekiwanie dla siebie samej, rozpłakała się.
- To ze szczęścia, powiedziała. Wreszcie będziemy na swoim. Wresz…cie – odetchnęła pełną piersią. Dziękuję ci Panienko Święta.  
Wzniosła oczy ku obrazowi Matki Boskiej, przed którym codziennie składała ręce, zatapiając się w głębokiej modlitwie.
Wysłuchała jej…
Ich nowy dom, usytuowany na Nowym Rynku, na wprost ratusza, miał dwa piętra, a na każdym kilka przestronnych pomieszczeń, umeblowanych w sekretery, komody, kanapy i fotele. Wystroju dopełniały kominki, a także oryginalne tkaniny – kobierce, makaty, dywany miejscowych i zamiejscowych rzemieślników.
Jadwiga rozpędziła się z pomysłami, nie żałując talarów na przyozdobienie domu w różnego rodzaju wyroby ze srebra, porcelany i cyny, a także kupując piękne obrazy od przyjezdnych i miejscowych malarzy. Często też zaglądała do znanego w mieście garncarza lub na targowisko w poszukiwaniu ładnych naczyń.  
- Chciałabym kilka mis pięknych i dzbanów, wszak niedługo święta…Coś oryginalnego. Wszyściutko, co miałam poszło mi z dymem…Zamyśliła się krótko, a potem jej twarz rozświetlił uśmiech.
- Zrobi się, pani, zrobi…tylko trochę dajcie mi czasu – odpowiedział.
- A te figurki, co już prosiłam?
- Popytajcie Mośka  na Żydowskim Targu. Coś mi się zdaje, że sprowadził je z Pomorza. Ma też dla wielmożnej pani piękną sztukę jedwabiu…i piękne kobierce. Kazał mówić wielmożnej pani wczoraj.
- A ten dzban toście sami zrobili mistrzu?
- Przywiózł ja go z Białej…
- Piękny…Ile chcecie za niego?
Rozglądnęła się po niewielkiej izbie zastawionej różnego rodzaju naczyniami.
- Czegoś jeszcze wielmożna pani potrzebuje?
- Tak tylko patrzę, bo ładne…ale muszę jeszcze pójść za dużym koszem na świecone…
- Pójdzie pani na targ, tam różne kosze, a i wielgachną palmę pani wielmożna wybierze, taką co by miała ogromną moc magiczną od pioruna i pożaru.
Jadwiga  uśmiechnęła się szeroko.
- Palmę zrobię sama, pościnałam gałęzie wierzby, malin i porzeczek już w Środę Popielcową – pochwaliła się. Kiście już się zielenią. Jeszcze tylko przytnę u Doroty, cośmy u niej mieszkali, bukszpan i barwinek…Mój jeszcze nie wyrósł.
- Jacy oni są, ci luteranie? – zapytał z ciekawością.
- Dobrzy…To dobrzy ludzie. Tamte święta u nich, te, Bóg dał, że u nas. Będziemy ich prosić…A nasza wdzięczność dla nich dozgonna.
Pokiwał głową. – Wszystkiego najlepszego życzę wielmożnej pani, a nie zapomnijcie zatknąć owej palmy za obraz święty…a i skorupki ze święconek porozrzucać po kątach domu, żeby domu chroniły od wszelkiego zła i zarazy.
- Oj, nie zapomnę, nie zapomnę…A i wam życzę smacznego święconego.
 Uśmiechnęła się radośnie i ruszyła do Doroty, po drodze mijając kolumny drzew, które już tchnęły ciepłem poruszających się na nich zielonych liści.
Zastała ją przy zajęciach gospodarskich. – Właśnie myślałam o wielmożnej pani, proszę przyjąć agnuska, którego mój zrobił z wosku i to jajo…- zawahała się – a i tę wodę z gotowania…Przygotowałam z myślą o wielmożnej pani. To…przywróci dobre myśli, a i wszelkie zdrowie.
Rozglądnęła się po chacie, czy aby Karla w niej nie ma. On by tego na pewno nie pochwalił, bo jak mówił, to zabobon, pogański zwyczaj. Ale ona pamiętała ten zwyczaj jeszcze ze swojego rodzinnego domu, kiedy żyła jej matka i która zawsze w święta obmywała wodą po ugotowaniu jaj, wszystkie swoje dzieci, a już szczególnie dziewczęta, żeby były ładne i zdrowe.  
- Pani też powinna przemyć blizny po tym pożarze, powiedziała życzliwie z troską w głosie.
- Dziękuję, z całego serca dziękuję. A ja przyszłam prosić…do nas… –  Jadwiga była niezwykle wzruszona. – Przyjdziecie?
- Toć wy pani z rodziną będziecie…
- Wy dla nas też rodzina.
Dorota kiwnęła głową i uśmiechnęła się. – Przyjdziemy, jak mój pozwoli. My trochę inaczej obchodzimy święta Wielkanocne, próbowała się tłumaczyć.  Najważniejszy pani, jest Wielki Czwartek, kiedy to wspominamy Ostatnią Wieczerzę i Wielki Piątek…
- Ale ja bardzo proszę. Przyjdźcie na śniadanie w niedzielę, nalegam. Jeszczeście u nas na nowym, nie byli…
- To może po świętach przyjdziemy? powiedziała z zakłopotaniem.
- No dobrze. Zgodziła się Jadwiga.  – Przyjdźcie po świętach, ale na pewno! – dodała.
Wszystkie następne dni zeszły na przygotowywaniu się do nadchodzącej Wielkanocy. W Niedzielę Palmową cała rodzina poszła na mszę poświęcić palmę zrobioną przez Jadwigę, a którą później zatknęła za święty obraz, aby w razie potrzeby było można jej użyć, a na dzień przed Wielkanocą, w Wielką Sobotę, dzieci poszły do kościoła z dużym koszem poświęcić jedzenie; chleb, jajka, sól, mazurek oraz zwierzątka z masła i cukru. W koszyku nie zabrakło także baranka od Doroty.
Rano, po rezurekcji cała rodzina zasiadła do święconego. Pośrodku stołu królował baranek, i kosz ze święconką, a wokół niego misy ze stosami barwionych jaj, półmiski z różnym mięsiwem, dwanaście rodzajów różnych kiełbas. Nie zabrakło w tym białej uwędzonej i szynki, a także ciast, wśród których królowały baby wielkanocne i mazurki, a także serniki i kołacze.
- Skorupki od jaj umieśćcie dzieci pod meblami…W swoim pokoju też – powiedział Maciej, mrugając wesoło okiem. O, chyba mamy gości…Idź Jakub zobacz, kto przyszedł, zwrócił się do syna, słysząc kołatkę u drzwi.
W drzwiach stała cała rodzina Karla.  – Prosiliście, jesteśmy!
Dorota już w drzwiach wręczyła gospodyni prezent. – To wyszywane przeze mnie obleczenia na poduchy – powiedziała z uśmiechem.
W jej niebieskich oczach błyszczały wesołe  iskierki.
- Prosimy, prosimy. Co za radość nas spotkała, podzielimy się z wami jedzeniem, dotkniętym nie tylko wodą święconą, ale i modlitwą – ucieszyła się Jadwiga, zapraszając miłych gości do suto zastawionego stołu. Później pokażę mieszkanie, a obleczenia się przydadzą, dziękuję. Wy tak pięknie haftujecie, Doroto…- pochwaliła.
- Wy pani też nienajgorzej, a i pewnikiem lepiej ode mnie.   
- Boże Narodzenie było u nas, po mojemu, dziś chcemy z wami cieszyć się świętami według waszej tradycji – powiedział Karl. Bóg Zmartwychwstały jest jeden i dla was i dla nas. A teraz pozwólcie, że odmówię tu, przy tym stole modlitwę, coby naszej i waszej tradycji stało się zadość, a i wszystkim będzie miło: Zmartwychpowstały Jezu Chryste –zaczął –  z łaski twojej mogę obchodzić wraz z Kościołem chrześcijańskim pamiątkę zmartwychwstania Twego. Duch mój raduje się w tym dniu uroczystym i śpiewa Alleluja na cześć Pana mego, bo wielkie są sprawy Twoje Boże, a potęga Twoja jawną się stała dla wszystkich. Chrystus żyje, Chrystus zmartwychwstał – to ewangelia dnia dzisiejszego – ucichł w skupieniu.
- Amen – dodał Maciej – A teraz proszę do stołu. Podzielimy się świeconym jajkiem na szczęście i zgodę.
- Zgadzamy się panie prawie we wszystkim, grunt to pobożność i służenie ludziom. Ja im służę i wy panie też, a szczęście i zdrowie potrzebne nam wszystkim. Oj, potrzebne.
- To prawda. Jedzcie na zdrowie.
- O tak, tego nam potrzeba rzeczywiście wszystkim. I niech nas Pan Bóg strzeże. Niedawno zaraza dopadła naszych sąsiadów – powiedział. Nic się nie dało zrobić, nie pomogły żadne leki. Co za nieszczęście, panie, co za nieszczęście. Wymarła cała rodzina, a i ci co zechcieli ich wspomóc w chorobie. I dziecka pomarły, i stare. Oj, co za nieszczęście, panie – pokiwał głową.
- O, tak…to straszna choroba. Ale co my przy święcie o takich smutnych sprawach? – powiedziała Jadwiga i spojrzała na dzieci. – Idźcie się bawić w jakie zabawy…Może chłopcy pograją w szachy? Umiesz grać? – spytała Wincentego.
Pokręcił głową przecząco. – Nie wiem, co to…zająknął się i urwał w połowie zdania.
- Chodźmy, nauczę cię tej gry. Mamo, czy mogę Wincentemu podarować szachy?
- Ależ tak, dziecko.
Resztę dnia spędzili na rozmowach, a dzieci na przeróżnych zabawach, wymyślając coraz to inną. Było i mętowanie i rymowanki, a i przezywanki także, a co rusz dochodziły dorosłych głośne wybuchy śmiechu. Były też i zagadki, które zadawały sobie starsze dzieci. Młodsze bawiły się żołnierzykami, wystruganymi z drewna, do której to zabawy przystąpili również Jakub i Wincenty, ku niezadowoleniu maluchów.
- To nasze, to nasze zabawki…Żołnierzykami my się bawimy!
- No dobrze, maluchy, zgodził się Jakub. Chodź Wicek, nauczę cię grać w szachy, jak mówiłem. To łatwe, zobacz. Rozłożył drewniane figurki. Te twoje, te moje – wskazał ręką,  tłumacząc. Pozostałe dzieci szybko podbiegły do nich. – Możemy popatrzeć?
- Tylko cicho! – powiedział.
- O, jak się dzieci ładnie bawią, jak cicho się zrobiło…A wy, pani tak pięknie mieszkacie, pochwaliła Dorota, oglądając dom. Skąd te wszystkie ładne sprzęty?
- Mój zamówił w Swarzędzu, a i część zamówiłam u mistrza Jana, co ma warsztat na Nowym Rynku.
- Znam mistrza…ale on bardzo drogo chce…Westchnęła. Kiedyś oglądałam u niego stół…A potem mój, zrobił zupełnie podobny i ławę do niego, coście na niej…
- Też bardzo piękny. Zdolnego macie męża Doroto, a najważniejsze, że dobry – powiedziała z przekonaniem Jadwiga.
- Oj, dobry, nie to co mój pierwszy. Pił i bił…Dzieci też. Ale później pomarł na jakieś choróbsko. Na tyfus musi, bo i zaraziła się moja matka, co chodziła koło niego i dwoje dziecków. Też poumierały niebogi, zaszlochała krótko. Wytarła nos. – Oj, przeszłam ja, przeszłam…- dodała po chwili. – Później trafił się Karl. Też mu pomarła żona. Pomógł, pocieszył, a później wziął za żonę. Czy źle zrobiłam, pani? –  zapytała z zakłopotaniem.
- Ależ skąd, bardzo dobrze żeście zrobili Doroto. Sama kobieta, z dziećmi…nie da rady…A poza tym, on bardzo dobry ten wasz mąż, nigdy nie zapomnę, że zgodził się bym przytwierdziła do ściany obraz Matki Bożej, choć przecież obojętne mu święte obrazy.
- Ano dobry ci on…A teraz musimy iść. Dziękujemy za gościnę – powiedziała, wzdychając. – Chodźta dzieciaki, dosyć marudzenia państwu.
- Żadne marudzenie, zostańcie jeszcze – prosiła Jadwiga. – Dzieci tak ładnie się bawią…
- Idziemy, zadecydował Karl. Na nas pora najwyższa. Zostańcie z Bogiem – dodał.
Drugi dzień świąt minął również bardzo radośnie, szczególnie dzieciom, które obficie polewały się wodą, a śmiechu i krzyków było przy tym, co nie miara. Nie mogło to pozostać bez skutku.  
-  Połowa kwietnia, słonko niby świeci mocno, ale jeszcze często wieje chłodem, jak zawdy, a tej wody i harców było przydużo…Coś nasze dzieci pokasływały w nocy…- Jadwiga zwróciła się do męża zatroskanym głosem. – Oby tylko nie przyplątało się jakieś choróbsko…Muszę kupić tej maści rozgrzewającej od zielarki, albo może natrę bliźniaki sadłem? – dodała niespokojnie.  
Kiwnął głową. Przez chwilę pocierał ucho, cały czas wpatrując się w twarz żony. – W Pile rzeczywiście brak cyrulików i medykamentów…No cóż, musimy mieć nadzieję i wiarę. Myślę, że wszelkie nieszczęścia już nas będą omijać. Nie daj Bóg zarazy, o której mówili Karl z żoną. Nasz szpital mały, a i nie ma oddzielnego budynku dla chorych zakaźnie. Czasami żałuję, że nie poszliśmy za ojcem. Tam pewnie lepiej…
Znów potarł w zakłopotaniu ucho. Przez twarz przeleciał niepokój.  
- Co ty też mówisz Maciej? Choroby są wszędzie, a nam się przecież teraz dopiero darzy. Pewnie coś w pracy cię zmartwiło? – Spojrzała mu w oczy. – Odkąd to ty się poddajesz?
Uśmiechnął się kącikami ust, rozkładając gazetę. 
No właśnie, czemu miałby się poddawać? Prawda, że w pracy coraz gorzej. Już powoli likwidują nowym zarządzeniem niektóre notariaty, dużo zmian w przepisach, z którymi trudno się pogodzić, tak zwykłym ludziom, jak i jemu, bo zawsze z oddaniem im służył. Ale przecież to najgorsze przeszło. Dzieci od rana zdrowe, wystarczyła ta maść…a i Jadzia wróciła do życia, uwalniając się od koszmarów nocnych. Potrafi się śmiać jak dawniej. Urządziła niemal sama piękne święta, bo ich dziewka służebna mocno się rozchorowała, ich dom ostatnio tętnił życiem, budząc zachwyt przyjaciół, a ona sama potrafiła być wspaniałą, nie tylko piękną gospodynią. W jej twarzy już dawno wyczytywał coś bardzo niecodziennego. Radość.
- Dzisiaj spotkanie u Bogusława? – przypomniała mu dyskretnie.
- Chcesz tam pójść? Mamy z kim zostawić dzieci?
Kiwnęła głową. – Anna dziś zajmie się dziećmi. Poczyta im, albo i wymyśli jaką nową zabawę. Jest cudowna, nie uważasz?
- Ty jesteś cudowna, powiedział i przytulił ją.
Zadziwiała go. – Była cudem i tajemnicą i szła tuż obok, bliziutko, ubrana w długą powłóczystą suknię i fantazyjny kapelusz. Nad nimi chmury tak piękne, że trudno je było z czymkolwiek porównać; ich potężne, spiętrzone formacje emanowały jakąś niezwykłą energią. Właśnie mijali Dom Bractwa Kurkowego, gdzie również często zaglądał, spotykając się z przyjaciółmi.
Dziś szli do zaprzyjaźnionego browarnika, na spotkanie stowarzyszonych w cechu katolików, któremu to zawsze towarzyszyły rozmowy o Polsce, o rosnących problemach społecznych i śpiewy patriotyczne. Dom Bogusława był miejscem, gdzie można było „bezkarnie" kultywować polską tradycję, kulturę i rozmawiać o polityce i zaborcach, a on sam był nieugiętym działaczem niepodległościowym.
O, tak, Jadwiga miała rację, upierając się, że zostaną w Pile. Wszędzie można żyć, byle iść z duchem czasu, nie poddawać się.
- Jest nas coraz mniej w naszym mieście, tych, co chcą coś zrobić dla ojczyzny, czy choćby dla Piły. Bieda doprowadza, że ludzie obojętnieją na sprawy narodowe, mówił Bogusław, marszcząc czoło. Poczytajcie, rozłożył na stole „Gazetę Wielkiego Księstwa Poznańskiego”. –  Naczelnikiem księstwa Antoni Radziwiłł…Czy to dobrze?? – pytał, rozważając wiele kwestii.
Dyskusję przerwała Jadwiga. – Nie narzekajcie panowie, nie przystoi. Jest nas wystarczająco dużo ludzi, którzy chcą coś zrobić, a przede wszystkim tych, którzy mają głęboką wiarę w lepsze jutro. Na przykład ja. Roześmiała się. Napisałam kilka zdań, może nieudolnych, ale posłuchajcie, powiedziała.
Jej oczy szeroko otwarte powędrowały w przyszłość wraz z wymawianymi zdaniami:
Spójrzcie…
Chłód już cichnie…
Zastyga w nieśmiałym oddechu
Choć jeszcze się waha
Jeszcze moment i zawinie się w rulon
A za zakrętem drogi przemyka przed oczami zaplątany  promień słońca
Budzi się do życia
By przylgnąć do twarzy
Odrodzeniem wolnej Polski.
Przez moment w przestronnym pomieszczeniu salonu zapanowała cisza. Tylko drganie powietrza tworzyło pozór ruchu.
                             Nigdy  nie byli TAK BLISKO PRAWDY.
  
- Natalko?
Drgnęła i otworzyła oczy.
- Zdaje się, że przysnęłam? To ta pogoda…Uśmiechnęła się, przecierając oczy.
- A mnie się zdaje, że o czymś zapomniałaś? Przypominam, że dzisiaj 3 maj…i mieliśmy iść na koncert. Zależało ci na tym.
- I dalej mi zależy. Już wskakuję w jakąś przyzwoitą sukienkę. Święto to święto. – A swoją drogą Maciej, nawiązała do przodka, nie miał możliwości obchodzić w ten czy w inny sposób Święta Konstytucji, bo o ile dobrze pamiętam z historii, w czasie rozbiorów, było ono zakazane.
- Dobrze pamiętasz, ale przyjmijmy, że Maciej był wielkim patriotą i w „cichości” wraz z przyjaciółmi, obchodził jednak to święto…
Roześmiała się. – Ja też tak myślę.

Koniec




I jeszcze kilka zdjęć:
Autograf dla pana Prezydenta.


 Jak to miło w gronie przyjaciół...