wtorek, 26 sierpnia 2014

Jesień?





Najgłębsze uczucia wyrażamy poezją. Zdarza mi się, że piszę wiersze. Czasami
 zamieszczam je w swoich powieściach.


Pierwsze kroki chłodu
Czas otacza nas jeszcze  zwartym żywopłotem
Ale myśli już strachliwe 
Jak sarna na drodze 
Jeszcze tylko zanurzyć się w kwiecie dumnym.



 


Oszalały zegar życia biegnie na wyścigi
A jeszcze wczoraj piękniałam chwilą Twojego dotyku
Ciepła nadzieją szczęścia.
Dziś dzień rozsypuje się
A ja gram swoją rolę wczorajszą
Dygot szyby za oknem, szmery odlegle
I już niemal opadł liść nadziei
To jesień?




Dzień spowity szarością a ja przygotowuję myśli na samotne dni
Choć przecież jesteśmy jeszcze razem
A osobno.
Już nie umiem być naga przy tobie.
Przeglądam dzień za dniem
Ciężkie prawdy uginają
Riposty ranią
Pustka bezdenna                             
Maski.
Przede mną jesień
I tylko słońce grzeje optymistyczną nutą
Uwodzi
Wślizguje się wprost do serca



piątek, 8 sierpnia 2014

Fragment powieści psych. obycz. " Szansa na szczęście"

Mocną stroną powieści są jej bohaterowie. Ciekawi, wyraziście zarysowani, spontaniczni i różnorodni. Ich zachowanie skłania do refleksji. Czy można sobie wybaczyć, zaakceptować swoją winę i żyć dalej? Każdy ma prawo do popełniania błędów, lecz niektóre z nich są niezwykle trudne do naprawienia - bywa to niemal niemożliwe. Jednak dopóki się z nimi nie uporamy, ból będzie tkwił głęboko w naszej psychice. Książka jest ogromnie wciągająca i czyta się ją błyskawicznie. Porusza trudne i drażliwe problemy. Sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, czy nasze życie faktycznie jest takie puste i nieszczęśliwe, czy też patrzymy na nie po prostu ze złej perspektywy.  Poruszane tematy uniwersalne - miłość, przyjaźń, oddanie, śmierć, a w końcu codzienne życie każdego z nas oplątane polityką sprawiają, że w tej  książce możemy często dostrzec samych siebie, a to czyni ją interesującą.
 
 
"- Ja sam siebie nie rozumiem, dziewczyno – wykrzywił usta.
Przez długą chwilę patrzył w jej oczy – ogień znikał z jej twarzy, a na jego miejsce wkradała się rezygnacja i coś jeszcze.
- Dobrze – zgodziła się. – Możesz sobie iść. – Sprawiała wrażenie spokojnej, ale dziwnie spiętej. – Idź sobie – powtórzyła niecierpliwie.
Ubrał kurtkę. Zanosiło się na burzę. – Tylko nic nie kombinuj…– Pogroził jej palcem.
- Proszę…- usłyszał jeszcze w drzwiach.
Nogi poszukały samego siebie. Były posłuszne czemuś, co nimi zawładnęło i sterowało. Nie wiedział dokąd go zaprowadzą, i nie dbał o to. Nagła głuchota odgrodziła go od jej skamlenia. Nic nie słyszał, nic nie czuł. Tylko głód ściskający gardło.
            Wałęsał się bez celu kilka godzin, walcząc sam ze sobą, kompletnie wykończony, zużyty, storpedowany, a kiedy wrócił do domu po kilku godzinach, zamarł ze zgrozy. Jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, chcąc wydobyć coś, cokolwiek, z zamarzniętego nagle mózgu.
Na łóżku leżało rozciągnięte bezwładne ciało Agaty. Zamknięte oczy, uchylone usta, rysy spokojne, jakby uwięzione od nękających zmór.
- Agata..a..a… a! – Chwycił się oburącz za głowę. – Boże, spraw, żebym się obudził…
Nie, nie spał. Agata nie dawała odznak życia. Głosy w głowie ogłuszyły. Niebo waliło się, przygniatało. Drżącymi rękoma wykręcił numer pogotowia.
- Moja dziewczyna przedawkowała. Szybko! Błagam, szybko… Nie, nie wiem, czy żyje…
Przyjechali po dziesięciu minutach. Załadowali bezwładne ciało na nosze, a on zacisnął oczy, a po chwili był już na dworze.
Zdenerwowanie, ból, snuły się za nim jak widmo nieruchome, zimne w środku od zgrozy i echo jego kroków snuło się za nim, kiedy przemierzał drogę potykając się o kamienie. Szedł, szedł i ukazała się tafla jeziora. Głos wody mroził, wiatr zmarszczył powierzchnię jeziora. Był poza miastem. Nad nim histerycznie rozświetlony księżyc, który sprawiał, że świat wydawał się walić na jego głowę. Usiadł na brzegu – głos wody stał się ledwie słyszalnym, ale groźnym szeptem: i co teraz?
Lodowate szpony szarpnęły wnętrzności, uwięziona w gardle grdyka nie pozwoliła przełknąć. Zgarbił się, jakby to miało coś pomóc a następnie przymknął oczy i wystawił twarz na uderzenia wiatru. Zawodził w dzikim, prymitywnym rytmie.
– Agata… a… a… Nie… nie umieraj… j… j…
Wyjął komórkę. Zaciążyła jak kowadło.
- Czy… ona żyje?!
- Niestety. Nic się nie dało zrobić – usłyszał bezlitosne.
Chwycił się obiema rękami za głowę, podtrzymując ją, żeby poukładać myśli. Rozpierzchły się przerażone, zdumione, otępiałe.
- C… o… o?! Nie żyje?
Młot kowalski uderzył po głowie i w głowie. Schylił się przygarbiony. – Wciąż walił ostateczny i wyrazisty, doskonale świadomy wagi tego, co niósł. – Nie żyje… Nie żyje… Nasilił się, podniósł jak mroczna fala zalewająca mózg, by rozbić się w pył niewiary, niedowierzania i nagle cofnął się zabierając ze sobą całe połacie jestestwa. Powlókł się do domu. Był sam. I te atakujące wściekle myśli.
                                              Jak sobie z nimi poradzić?
                                Jak ugasić ten żar spalający duszę od środka?
                    Jak spojrzeć w lustro, gdy wątpliwości kpią sobie do żywego?
Wśliznął się do wanny i pozwolił ciepłu wody ogrzać swoją duszę. Nic nie dało. Muszę z kimś porozmawiać. Muszę! Nie znajdzie dość siły, by przeżyć noc i wszystkie następne dni.
Wykręcił numer do Zygmunta. Przez chwilę w telefonie panowała cisza, a później usłyszał w nim zaspany głos brata. – Słucham?
Odłożył słuchawkę. Co mu miał powiedzieć??
Stchórzył. Może jutro…
Palce drżą niebezpiecznie, szukając po szufladach, dusza drży i krzyczy choć jej ciepło, wszystkie włókna ciała naprężone do granic wytrzymałości, napięte nerwy grożą, straszą, skamlają o jeden niuch. – Jeden, malutki niuch. Tylko jeden.
Zrzucony z urwistego brzegu, wciągnięty w rozpacz – nie! Nie mogę się dziś naćpać.
                                Już nigdy! – Przyrzekał sobie po raz n- ty.
Chwycił głowę w dłonie i poddał się ogromnemu zmęczeniu, które ścinało z nóg. Wyszperał w szufladzie tabletkę nasenną, chwilę się zawahał. Nawet tego nie powinien brać, ale nie uśnie inaczej.
Podziałała bardzo szybko, senność nękała go z prostackim uporem, ale sen nie chciał nadejść. Szare komórki jeszcze się broniły – bo kiedy się obudzi, znów dotrze świadomość, że Agaty już nie ma, odeszła, a on jest temu winien!
                                                Winien! Winien! Winien!
Wiatr wył za oknem całą nieprzespaną noc. Nad ranem odleciał w koszmar, a tu trzeba się było zwlec do pracy. Dzień wstał na ulicy i w jego umyśle.
Unikał ludzi, przełożonych i spojrzeń. Na pytanie koleżanki : „ Co się z tobą dziś dzieje?” odpowiadał wzruszeniem ramion. – Nic, źle się czuję. Tak bywa po przepiciu. Źle się czuł? Mało powiedziane.– Czuł się jakby dostał obuchem w głowę.
Przewracał co jakiś czas kieszeń do góry nogami w poszukiwaniu jakiejś drobnej „odtrutki”, jakiegoś lekarstwa, a potem wyzywał siebie, ubliżając sobie od najgorszych. – Chwała Ci Panie, że nic tam nie ma…
(Ty skurwielu dziki – to do siebie.) – Obiecałem Ci Panie Boże i dotrzymam słowa, choćbym miał się przekręcić, choćbym miał tu skonać…
                                             A może dobrze, żebym skonał?
       Nie, Ty Panie masz dla mnie krzyż. Ciężki. I muszę go nosić. Muszę! Muszę!
                        Szept wiatru zwodniczy. Gdyby tylko, gdyby tylko…
                                                    Nie! Nie mogę!
      …Nie dam rady. Jestem jak ten robak, którego trzeba wdeptać w ziemię.
Jeszcze przesłuchanie na policji. Musi przez to przejść, przez szereg pytań. Niektóre ominąć, bo niebezpiecznie śliskie.
                                            Pytania. Wszędzie pytania.
Miał coraz większe trudności z przytakiwaniem, bądź zaprzeczaniem. Nie znajdywał słów, jakby miał kamień w gardle. Pytania te tłukły się echem w skroniach, jak głuche zaklęcia; Dlaczego to zrobiła? Czy mieszkaliście razem? Kochanka, koleżanka? Czy wiedział pan, że ćpa? A pan?? A ja, co?!
Coś się w nim skurczyło, zamknęło, jak muszla w obliczu zagrożenia. Spojrzenie zamarło w bezruchu powiek, blady uśmiech rozmył się na twarzy.
Wyszedł bez słowa pożegnania, z brodą wbitą w szyję, jeszcze bardziej rozbity, znarkotyzowany, pozbawiony życia.
Nogi poniosły na dworzec PKS. Wsiadł w autobus do Piły. Został mu tylko Zygmunt i Agata. Wszedł powoli po schodach, i przez całą wieczność dygotał pod ich drzwiami, zanim wreszcie zdecydował się zapukać zdrętwiałymi palcami. Powietrze stało się nagle jakby cięższe, bardziej duszne. – Nie powinien tu przychodzić…
                 Otworzyła mu Agata z Zygmusiem na ręku. Spojrzała ostrożnie. Adam wyglądał jak skopany pies i wydawał się zupełnie wyrwany ze swojego życia, bezradny jak to dziecko, które trzymała na rękach.
- Stało się coś strasznego – wychrypiał.
Przez chwilę walczył ze sobą o odzyskanie wewnętrznej równowagi. Niemal fizycznie czuł, że Agata próbuje przeniknąć jego myśli. Otworzył usta i od razu je zamknął, po czym wziął głęboki oddech i wypełnił sobą drzwi.
- Chciałem pogadać z Zygmuntem, z tobą… Muszę z kimś pogadać. Muszę! W pracy nie mogłem. – Zabrzmiało rozpaczliwie, błagalnie. – Już nie ćpam, Agata, tylko dźwigam na plecach nienajlepszy bagaż doświadczeń. Bardzo mi uwiera i nie daję rady w pojedynkę. Moja dziewczyna… moja dziewczyna… Nie udało jej się uratować. Umarła. Wczoraj umarła… Zaćpała się na śmierć. Nie żyje. Ona nie żyje! – Skulił się, przygarbił. – Moja głowa stała się mała, o wiele za mała, żeby to wszystko ogarnąć.
Jego oczy spoglądały na Agatę z rozpaczą, a twarz zamykała się w spazmie fizycznego bólu.
- Wejdź. – Agata szerzej otworzyła drzwi."