piątek, 17 czerwca 2016

OBSZERNY FRAGMENT POWIEŚCI: Życie jak obsesje



 OBSESJA


– Mówiłaś, że wyjeżdżasz jutro do Egiptu. Stało się coś, że tak nagle? Jedziesz sama, prawda? Aneta spojrzała z uwagą i już była przy Annie. Chwilę stała nad nią, gotowa ją objąć, szepnąć słowa pocieszenia. Anna spojrzała ze zmęczeniem. Pokiwała głową i rozkleiła się trochę. Aneta tak bardzo przypominała jej nieżyjącego już brata. Te same oczy pełne troski, ten sam szczery uśmiech przybliżający wyznania.
Rozkleiła się zupełnie. – Tyle przeżyć w tak krótkim czasie. Była pewna, że w tych ostatnich dwóch snach widziała Kazika, a i chyba nie tylko we snach. Jej kolega szkolny miał obsesję na jej punkcie już od czasów wczesnej młodości i spodziewała się, że będzie ją chciał wcześniej czy później odnaleźć. Ostatnio dużo o nim myślała. Czy był psychopatą? Mieszkał daleko, nic o niej nie wiedział, ale różnie to mogło być. Dopóki mieszkała z Robertem, nic jej nie zagrażało, jednak jej separacja z mężem stwarzała nowe możliwości w chorym umyśle Kazika. Te cienie wczoraj poza oknem, te głuche telefony…Była pewna, że to Kazik spoglądał w jej okno. Namierzył ją najwyraźniej. Wzdrygnęła się.
Raz jeszcze spojrzała w ciemność swoich myśli czując się jak pyłek w lawinie wydarzeń, które muszą się pojawić. Na jej kłopoty nałożył się ten największy – zdrada Roberta. Wszystko to było nieznośne aż do bólu i przyprawiało o zawrót głowy. Westchnęła, chwyciła dzbanek ze świeżo sparzoną kawą i weszła do pokoju, spoglądając na Anetę. Przez chwilę zastanawiała się co powiedzieć bratanicy, a co ukryć. Nie, nie powie jej o Kaziku, to zbyt skomplikowane, a poza tym nie chce jej straszyć.
– Jutro raniutko wylatuję do Egiptu, Anetko – powiedziała ściszonym głosem. Muszę się oderwać od kłopotów choć na chwilę, bo tak czy owak trzeba będzie się z nimi zmierzyć w niedalekiej przyszłości. Od tego się nie ucieknie – dodała, uśmiechając się blado.
– Czy coś się stało ciociu? Aneta na chwilę wstrzymała oddech, a kiedy się znów odezwała, w jej głosie wyczuwało się oczekiwanie.
– Moje małżeństwo Anetko rozpadło się na dobre. Już go nie ma – powiedziała niemal bez żalu. – Pozostał jednak stres, od którego chcę się uwolnić, a tu, na miejscu, nie jest to możliwe – dodała.
Aneta spojrzała zdziwiona, nie podejmując jednak tematu. Kiedyś, ciocia powie sama.

O czwartej rano wysiadła z taryfy i wraz z tłumem ludzi skierowała się do dużej hali wylotów, ciągnąc na wózku ciężką torbę.
Wszystko tutaj jaśniało; podłoga lśniła, wyjeżdżający pasażerowie promienieli uśmiechami. Ona nie. Głos z megafonu obwieszający loty, zagłuszał myśli. Wszystko będzie dobrze, powiedziała do siebie, zapinając pasy. Zamknęła oczy. Sen na chwilę uwięził ciało. Ostatnie dni tak bardzo ją wyczerpały, że przestawała czuć cokolwiek, prócz zmęczenia.
Po pięciu godzinach wysiadła z samolotu. Upał i popołudniowe światło słoneczne poraziło ją, przenikając boleśnie do głowy i tak już pękającej od natłoku myśli. Buchnęło żarem. Różnica temperatury między Polską a Egiptem, była przynajmniej ze dwadzieścia stopni, a ona w dżinsach i adidasach. Zaraz się roztopi.
W szkle zmętniałych od pyłu szyb autobusu, który całą grupę ludzi rozwoził po hotelach dostrzegła odbicie własnej twarzy; pociągłej, atrakcyjnej, ale i zmęczonej duchotą i troskami ostatnich dni. Wreszcie dojechali na miejsce.
Wzięła letni prysznic i wyszła na balkon wyrwana z pamięci czasu. Został tam, daleko. Chyba…
– Hello! Nice to meet you... – Z przyległego balkonu powitał ją miły męski głos.
– You too – odpowiedziała i uśmiechnęła się w odpowiedzi, mrużąc oczy w ostrym słońcu, które jednak wlało w nią potężną czarę optymizmu.
Wtopiła się w ciepło dnia a siebie samą odłożyła na lepsze jutro.
Mężczyzna przyglądał jej się z zaciekawieniem w oczach. Mówił z poprawnym angielskim akcentem, jak ktoś z wyższej sfery, a jednak w pewnym stopniu sprawiał wrażenie, jakby nie był Anglikiem. Coś musiała wtrącić po polsku, bo szybko zmienił język.
– Polka?
Uśmiechnął się przyjaźnie. Zerknął na nią i pomyślał, że jest kobietą niemal doskonałą. Przesunął wzrokiem po jej zgrabnej figurze i skoncentrował się na oczach. Były niezwykłe.
Szybko nawiązali znajomość.
– Idziemy w plener? – spytał miękko i otulił ją tym głosem.
Kiwnęła głową i zaśmiała się. – Okay.
– Interesujesz się polityką, Anno? Jego lśniące oczy spoczęły uważnie na jej twarzy. – Jestem zanurzony w polskości po brzegi, a wiem tyle, co z telewizji, a to, sądzę, o wiele za mało.
– Tyle, o ile. Wszystkie media na okrągło mielą coraz to nowe sensacje. A prawda jest taka, że stale coś nowego się rodzi, co rusz bardziej absurdalnego. Pewnie niektórzy z posłów powinni wziąć korepetycje z logiki, powiedziała. Chodźmy gdzieś w cień – dodała ze śmiechem. – Ostudzę emocje.
– A jest tu gdzieś cień?
Roześmiał się, pociągając ją za rękę. Szli w cieniu rzucanym przez wysokie hotele, a mimo wszystko żar lał się z nieba jak gorący prysznic. Słońce przenikało przez skórę i parzyło szybko płynącą krew. Weszli pomiędzy senne domy.
– U was, w Polsce, rzeczywiście dzieją się teraz niebywałe rzeczy…Głowa mała…
– Owszem. Nieciekawe mamy czasy – umilkła. – Chyba, że ktoś lubi igrzyska. Zaoferowano nam życie w świecie chaosu, w przygnębiającym i pogłębiającym się absurdzie.
– Ale teraz już chyba troszkę lepiej jak rządzi PO? – spytał.
– Chciałeś powiedzieć: Nowy rząd stara się zbyt często nie klękać, jak to było wcześniej, ale to bardzo trudne i te ciągłe kłody pod nogi. Nieporozumienia i kłótnie na linii prezydent – premier. Bitwy o samolot, bądź Ważność. Zajrzała mu w oczy. – Chyba za dużo mówię. Dla człowieka, który mieszka poza granicami kraju, to pewnie źle zabrzmiało. Czy tak?
– Wszystko co mówisz brzmi jak muzyka, którą kocham. A muzyka bywa również ciężka.
Uśmiechnął się kącikami ust.
Szli w cieniu rzucanym przez wysokie hotele, a mimo wszystko żar lał się z nieba jak gorący prysznic. Słońce przenikało przez skórę i parzyło szybko płynącą krew. Ogromna biało – czerwona budowla zębatymi murami, groziła niebu. Drganie powietrza tworzyło pozór ruchu. Cyprysy, palmy i tuje stały na tle białych ścian budowli.
– Co za widoki… Oczy Anny sypnęły iskrami. Świat na chwilę wstrzymał oddech.
Dni płynęły jak szalone. – Cieszę się, że cię tu spotkałam Karol, powiedziała i westchnęła z ulgą. Moje życie zaplątało się. Zawsze zresztą było zaplątane. Jest szansa, że chwycę równowagę, dodała, leciutko dotykając jego dłoni.
Prostota tej wypowiedzi uderzyła go tak mocno, że nie był w stanie wymyślić nic sensownego, co mógłby jej powiedzieć, a co nie wybrzmiało by głupio. Znali się przecież tak bardzo krótko. Z niezrozumiałą tęsknotą pomyślał, jakby to było dobrze wpaść w jej ramiona i w jej życie. Nie wyglądała jednak na kobietę, która była na to gotowa. Nie wiedział jeszcze co, ale coś musiał zrobić, żeby ta kobieta nie umknęła z jego życia. Dotknął jej dłoni.
Nie cofnęła ręki. Była przyjemnie ciepła i emanowało z niej uczucie.

I już codziennie witały ich wysmukłe palmy, chyląc w ich stronę swoje zielone pióropusze, cudowne we wszystkich barwach krzewy kwiatowe i w niewielkim oddaleniu błękitne morze. Cisza drgała i jego myślą i myślą Anny. – Zostać tu, zostać niewielką cząstką świata na plaży, ziarenkiem piasku, zanurzonym w słońcu…Przekrzywiła głowę.
– Myślę o tym, że zastygam już w upale Egiptu jak owad w bursztynie, zapominam o Polsce i kłopotach i szkoda, że te dni mijają tak szybko – powiedziała cicho. A teraz wracamy do hotelu. Jutro znów będzie dzień. Spojrzała w niebo. – Popatrz tylko na gwiazdy. Wybiegnij im naprzeciw. Lecą w przestrzeni, którą trudno ogarnąć myślą – dodała, rozmarzona.
– Jutro załatwimy wycieczkę na safari, oglądniesz zachód słońca i nie tylko – odpowiedział i uśmiechnął się, spoglądając również w niebo. – Myślę, że tam, na pustyni dotrzemy do gwiazd, ale uważaj Anno, one są groźne. Przędą promienie aż do serc ludzkich i nietrudno zaplątać się w tę sieć. A teraz życzę ci przyjemnych snów, powiedział pod jej drzwiami. Dotknął ją wzrokiem.
Poczuła krążenie krwi i swojej i jego – Gwiazdy zaczynały prząść. Sprawy posuwały się szybko do przodu.

Wkrótce porwały ich wzburzone fale namiętności. Tak się musiało zdarzyć i urlop musiał też dobiec końca. Wyszli po raz ostatni na spacer, trzymając się kurczowo za ręce. Miasto tonęło w słońcu, dzień był cudowny, ale nie dla nich; Widzieli przechodniów, mężczyzn, kobiety w chustach na głowie, oświetlone promieniami słońca fasady domów, rozmazane przez słupy wirującego pyłu. Wszystko to pomazane nieszczęściem. – Jutro się rozstają. Każde z nich wylatuje w inną stronę.
– Nie chcę ci dziś niczego obiecywać, ani budzić płonnych nadziei. Muszę poukładać swoje sprawy, przemyśleć wszystko. To musi trochę potrwać. Nie ponaglaj Karol – powiedziała wbrew sobie, gdy zapytał z miłością wykrzyczaną wzrokiem, czy już będą razem. – To koniec??
Brak wiary rozrywał mu mózg, a gardło ścisnęło się w supeł.
Otulił ją dotyk tęsknoty. Opuszczone powieki zamazały odwagę. Żar poszedł w słowa, które lepiej przełknąć. Przełknęła. Dopadło zmęczenie i nawet słońce je poczuło. – Zgasło łuną czerwieni. Nagle. Zbliżył się dotyk zapomnianego czasu.
Światło poranka stanęło nad nią nie dając wyboru. Samolot już bielał  w blasku, podtoczono schodki. Już niemal rozpłynęła się w świetlistym błękicie, jeszcze tylko pomachała ręką. Skurczona, zmięta. Tak musi być, tak musi być, powtarzała sobie z najgłupszym w świecie uporem.

Dom był pusty, świeżo posprzątany, kwiaty podlane. – Ślad po Anecie. Przesłuchała sekretarkę w telefonie stacjonarnym – jeden obcy głos – Anno, gdzie jesteś?!
Po kręgosłupie przeszedł dreszcz strachu. Dotknęła go. Tak, już doskonale wiedziała czyj to był głos. Nie, nie wywinie się z tego spotkania z przeznaczeniem, może jedynie go prześpi. Noc nie zamykała jednak oczu. Dźwięki pochodzące z głowy osaczyły ją. Wszystko nadal było nie tak. Stary strach, z przeszłości, irracjonalny, powrócił na fali oddechu. Nie wiedziała skąd nadchodzi i dlaczego ale wiedziała, że jest znów częścią jej życia. Nie uległ niestety zapomnieniu, lecz tylko zapadł gdzieś głębiej, przyczaił się. Pomyślała z niepokojem, że wkrótce ugrzęźnie w nim znowu.
Usnęła na kilka niespokojnych chwil.
Rano ubrała się i wyszła na zakupy, ale nie zaszła zbyt daleko.
– Kazik?? Kupę lat… – Umilkła wystraszona, ledwo łapiąc oddech.  
– Wreszcie jesteś…W końcu cię odszukałem Anno. To już tyle lat, mówił szybko.– Chwycił jej ręce i podniósł do ust. – Chcę porozmawiać z tobą, może gdzieś usiądziemy? Usiądźmy, proszę.
Napierał prawie na nią. Uśmiechem rozgrzewał chłód ulicy. W mokrym powietrzu uniosła się mgła paniki. Jej paniki. Przez chwilę stała nieruchomo jak skała, niezdolna wydobyć z siebie jednego słowa. Ciało jej zdawało się kurczyć i tracić elastyczność.
Kazik złapał ją za ramiona i lekko nią potrząsnął, trzymając w pewnej odległości od siebie. Chwilę stała nieruchomo jak zwierzę, które zamarło na widok drapieżnika. Już mu się nie wywinie, musi go przechytrzyć. 
– Wiesz...a może przyjdź do mnie później, może jutro?  – Uśmiechnęła się w miarę swobodnie. Przygotuję się do tego spotkania po latach – coś upiekę smacznego. Lubisz ciasto, prawda?
– Dobrze. – Zgodził się po chwili wahania i wyraźnie ucieszył. O której mam przyjść? – spytał prędko. Wieczorem, zgoda? – Upewnił się.
– Zgoda. Do jutra Kazik– powiedziała szybko. Porywisty wiatr rozwiał jej włosy i smagnął nimi po twarzy.

Weszła do domu na ołowianych nogach. – I co teraz?? Usiadła ciężko w fotelu i wciąż od nowa rozważała, co powinna zrobić; Musi wyjechać, to pewne. Tylko gdzie? Do Karola? Przez moment bezskutecznie próbowała uspokoić rozbiegane myśli, wpatrując się w grę księżycowych promieni na ścianie naprzeciwko okna. Położyła się w ubraniu na łóżku. W  takim stanie, myśli te nie prowadzą do niczego rozsądnego, pomyślała wciskając głowę w poduszkę. Gdzieś na dole za oknem, głośno i piskliwie krzyczały jakieś dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. Czemu oni tak hałasują? – Przeleciała myśl i na chwilę przerwała gorączkowy bieg myśli. Wstała i wyjrzała przez okno na zewnątrz. Na niebie mrowiło się od gwiazd; dużych, roziskrzonych niespokojnie. Zadrżała, przejęta chłodem. Dwie postacie machając rękoma oddaliły się w mrok. Na wprost jej okien zdawał się czaić cień...mężczyzny. Chwilę obserwowała go. Żołądek rozpalił się, a serce przyspieszyło gwałtownie. Mój Boże, tak, to był Kazik! Obserwował jej dom. No, nie! Pulsowanie krwi zabolało w uszach. Zaciągnęła rolety i zatoczyła się w stronę łóżka jak zmęczone dziecko. Zakopała twarz w poduszkę. – Zdawało mi się, pomyślała spanikowana. To ja mam obsesję, a nie on! Muszę to przespać. To nerwy.
Nie zdążyła się jeszcze dobrze rozebrać, kiedy usłyszała dzwonek do drzwi. Robert wrócił? Co za licho? Machinalnie je otworzyła. Powinna jakoś inaczej zareagować, czy choćby upewnić się kto za nimi stoi, ale je po prostu otworzyła, nim zdążyła pomyśleć.
– Wejdź...
To było wszystko, co zdołała wypowiedzieć, zupełnie zaskoczona widokiem Kazika. Miał przyspieszony oddech, jakby biegł po schodach. Jej serce przestało bić na moment i poczuła, że podchodzi jej do gardła. Adrenalina naciskała.
– Nie cieszysz się? Przecież mnie zaprosiłaś… – powiedział, widząc jej bladą nagle, napiętą twarz i drżące dłonie.
– Tak…ale na jutro. Jutro miałeś przyjść. Jest już bardzo późno…
Czuła, że potrzebuje trochę czasu żeby ochłonąć. Kazik, tą niespodziewaną wizytą zupełnie wytrącił ją z równowagi. Patrzył na nią i mrugał oczami, które iskrzyły się. Drżała pod jego przenikliwym spojrzeniem i czuła, że za chwilę jej oszalałe serce wyskoczy z piersi, spoglądając jak przestraszone zwierzątko, które szuka sposobu ucieczki, a nie mogąc go znaleźć, kurczy się w sobie. Nie mogła wydobyć głosu. Przełknęła głośno ślinę.
– Mówiłaś, że wieczorem… – powtórzył, mrugając oczami.
Wszystko w nim pulsowało, każdy mięsień twarzy. Wyglądał jak smukła czarna pantera w każdej chwili gotowa do skoku, w której wnętrzu kłębi się zakumulowana energia. Noc i przyciemnione światło, zakryło jej strach, choć pewnie emanował z całego jej ciała. Przez plecy przeszedł zimny dreszcz i poczuła się jak zwierzę, na które polują.  
– Tatusiu, tato…Pomóż mi... Zaczęła się w duchu modlić, wzywać nieżyjącego już ojca. Zawsze był blisko, zawsze pomagał. I usłyszała głos, który szeptał jej wprost do ucha: Bądź dzielna, nie poddawaj się.
Jesteś inteligentna, poradzisz sobie...
Dawno temu nauczyła się panować nad strachem, teraz jednak zrobiło się to znowu bardzo trudne. Podeszła do okna. Rozjarzony księżyc zaglądnął w jej twarz. – Zastanów się, zastanów...
– Nie, Kazik, źle zrozumiałeś. Umawialiśmy się na jutro, na osiemnastą – sprostowała niepewnie.
Spojrzał zdziwiony. Speszył się.
– Tak? Okay, już idę, aczkolwiek niechętnie, a może… – Urwał i spojrzał na zegarek – ale przyjdę jutro po pracy, tak? – Upewnił się drapieżnym głosem.
Kiwnęła głową.
Kiedy poczuła, że przyciąga ją do siebie, w pierwszym odruchu chciała się oprzeć, ale natychmiast zrezygnowała, zdając sobie sprawę, że tylko okazując mu przychylność, może uśpić czujność. Wyszedł. Odczekała chwilę z bijącym sercem i zadzwoniła do LOTU, później do Karola. Miała jednak trochę szczęścia, dostała bilety.
Powoli otrząsnęła się z odrętwienia, jakie przyniósł szok, a po chwili znów poczuła spazm ogromnego strachu. Przez te wszystkie lata obsesja Kazika w namacalny sposób przerodziła się w jakieś szaleństwo, w obłęd. – Musi zniknąć z domu, musi!
Rozpoczęła się gonitwa myśli, która trwała niemal do rana. I to uczucie bezradności… Niewidzialny lek wpełzł w jej ciało.
  
Rano omiotła wzrokiem jeszcze raz pokój i  ruszyła w stronę wyjścia. Zawahała się chwilę, z jedną ręką już na klamce. Znów zapadała w głąb znajomego wiru. Uciekam z kraju, pomyślała, kiedy przyspieszenie wciskało jej ramiona w fotel samolotu. Uciekam, a na dodatek, do ledwie co poznanego mężczyzny. Westchnęła. Tak trzeba. Musi przeczekać. Nie ma innego wyjścia. Przymknęła oczy blade ze zmartwienia. Jej przyszłość nie rysowała się różowo, niemniej teraz wolała się nad tym nie zastanawiać.

Wyjrzała przez okno, wsłuchana w buczenie silników samolotu. Pod nią rozciągała się bezkresna przestrzeń, ale już niedługo miała się znaleźć w innej scenerii. W innej scenerii…Ostrożnie i powoli zaczynała czuć nadzieję.

Z daleka zobaczyła Karola. Przywitała ją smagła twarz z elektryzującymi błękitnymi oczami, błyszczącymi radością. 
– Witaj Anno. Już skłonny byłem pomyśleć, że o mnie zapomniałaś. – Spojrzał na jej torbę. – Nie masz zbyt wiele bagażu, powiedział.
 – Ale szczoteczkę do zębów mam. – Uśmiechnęła się kącikami ust.
Pocałował ją wolno i zmysłowo. Jego ramiona oplotły ją mocno, przywracając światu normalny ład. Spojrzała mu w oczy. Był w nich cały ocean radości.
– Jak to dobrze, że jest, pomyślała wzruszona. Poczuła nieodparte pragnienie schronienia się w jego objęciu już na stałe. Przy nim będzie bezpieczna. Tak, przy nim będzie bezpieczna, powtórzyła sobie w myślach.
– Jedziemy?
Kiwnęła głową.
Spojrzał za siebie, wyrzucił kierunkowskaz i wolno włączył się do ruchu. Jechał bezgłośnie i dość szybko, na tyle na ile pozwalały przepisy i ruch w mieście. Anna z zaciekawieniem oglądała miasto.
– Widok jest przepiękny, jestem oczarowana – mówiła z autentycznym zachwytem.
– Ale nie na tyle, by przykuć nas tu na cały dzień. – Roześmiał się. – Pojedziemy do domu mojej matki – powiedział pytająco.– Bardzo chce cię poznać. Ojciec zresztą też. Nie mogłem im odmówić, wyjaśniał pospiesznie. – Nie masz nic naprzeciwko? 
Spojrzał ciepło.
– Ależ nie, cieszę się bardzo.
Uśmiechnęła się, jakby wszystko właśnie tak miało wyglądać.
– A zatem jedziemy do moich rodziców. Tak? – Upewnił się jeszcze i poprowadził samochód  w kierunku Piccadili. 
– Zazdroszczę ci, że masz kochających, serdecznych rodziców. Brakuje mi tego, westchnęła. Moi rodzice już dawno nie żyją.
Przez jej usta przemknął cień samotności, zapach tęsknoty. – Gdyby żyli…Jej problem by nie istniał. Przytuliła na jeden moment policzek do jego dłoni, spoczywającej na jej ramieniu.
– O co chodzi Aniu? Widzę strach w twoich oczach? Czy się mylę? – Spojrzał uważnie. Przykuł ją prawie spojrzeniem. – W oczach widać to, czego nie chcemy powiedzieć – dodał.
Przemilczała to pytanie, zdając sobie sprawę, jaki ciężar gatunkowy może mieć jej szczera odpowiedź. Nigdy nie umiała kłamać, a jej słowa musiałyby zabrzmieć absurdalnie. Spodziewała się, że nietrudno było ją odgadnąć. Wiele spraw musiała mieć wypisane na twarzy. Targało nią zbyt wiele przeciwstawnych uczuć: gniew na Roberta, zagubienie, żal, przygnębienie i choć bardzo nie chciała się do tego przyznać, również strach. Strach nie tylko przed Kazikiem, ale i przed nieznanym. Zwaliła się Karolowi na kark. Uciekła do niego od swoich problemów. To nie tak, a poza tym w jej życiu było tyle lęków, tyle mroków, tyle tajemnic skrywanych przed całym światem.
– Jako patriotka niepokoję się troszkę, o tyle – zrobiła gest rekami – O…niezbyt zdrowe stosunki miedzy naszymi politykami w kraju i mam wyrzuty sumienia. Uciekłam od tej niesamowitej ignorancji, cynizmu. – Zasłoniła polityką swoje blizny.– U nas w kraju wojna wszystkich, przeciwko wszystkim! Zgraja wilków szczerzących kły i tylko czasami wilki przebierają się w owieczki, ale marne to przebranie. Kły i tak wystają, powiedziała, uśmiechając się pod nosem.
Karol pokręcił głową.  
– Może nie wszystko tu do mnie dociera, ale też wiem, że to nie o  to chodzi…– Podniósł brwi do góry. – Tak bardzo interesujesz się polityką, Anno? – Spojrzał bacznie.
Skinęła głową, nie podnosząc wzroku.
– Tyle o ile, tak miedzy wierszami – przyznała szczerze. – Szkoda na to cennego czasu i szkoda nerwów. Morale naszych polityków, szczególnie tych z prawa oddaliły się posłuszne ich myślom, frunęły w stronę konfesjonału Ojca z Torunia, którego nie szanuję ani trochę. Wkurza mnie to, ale i również wiele innych spraw mnie wkurza. Ta wojna u szczytów władzy chyba najbardziej.
– Masz na myśli te ostatnie zawirowania, tę bitwę o instrukcje w sprawie NATO? 
– Tak. Dwie najważniejsze głowy w państwie i taki cyrk. Dyskusje aż głowa boli. Były instrukcje, nie było ich? A nawet jeżeli już były, to nie nazwano ich odpowiednio…więc…
Wykrzywiła usta a Karol pokiwał głową. Anna pod płaszczem polityki coś skrywała.
– Powiesz mi o co chodzi? Widzę, że uciekasz od nurtującego cię tematu, w politykę. Czegoś się boisz Anno? Męża? Grozi ci?
Zamrugała oczami.
– Męża?? Ależ nie. Już dawno z nim nie jestem…i daj spokój. Cieszmy się spotkaniem. Nie cieszysz się, że przyjechałam?
– Bardzo się cieszę. Dojechaliśmy na miejsce.

Potężny, rozległy dom, wydał się Annie prawdziwą rezydencją. Dwie pełne kondygnacje oraz mansarda z kilkoma oknami. Zadbany trawnik przed domem i wznoszące się w niebo wieżyczki. Ruszyła w stronę domu aleją miedzy rzędami drzew, trzymając Karola za rękę. Pomyślała, że latem miałaby tu pole do popisu. Wiele by zmieniła, przede wszystkim w ogrodzie. Brakowało klombów kwiatowych.
Z głębi domu wyłoniła się starsza pani. Ruszyła w ich kierunku z miłym uśmiechem. Wyciągnęła do nich ręce. Jej oczy były piękne i mądre. Oczy matczyne. Delikatna siateczka zmarszczek na jej twarzy przywołała u Anny wspomnienie mamy. Wzruszyła się.
– Miło mi bardzo, powiedziała. Karol opowiadał o tobie tyle dobrych rzeczy...
Wymawiała słowa łamaną Polszczyzną, bardzo ciepło i przyjaźnie. Annie zachciało się z miejsca zbliżyć do tej kobiety i przytulić miękko.
Ogromne, szafirowe oczy, takie same jak miał Karol, o żywym spojrzeniu, które aż nie pasowały do osoby w tym wieku, spojrzały z przyjaźnią.
– To mnie jest miło... – powiedziała.
W drzwiach pojawił się ojciec Karola.
– Mój syn ma wspaniały gust...To po mnie! – powiedział po polsku i wypiął pierś do przodu.
Anna roześmiała się, rozluźniona. Nie na długo jednak. Uciekła od trudnej rzeczywistości, tak nie powinno się było zdarzyć. Ucieczka od trudnych spraw nie jest rozwiązaniem problemów. Nie była. Tam, w kraju pod jej drzwiami stoi Kazik…Z całą pewnością.
Z każdą godziną jej pozorny spokój wyślizgiwał się niczym nasączona olejem lina miedzy palcami.
Zapomnieć własną bezradność…Czy jest to możliwe?
                                                                                         ***
Wzrok Kazika bezwiednie spoczął na zdjęciu Anny. Chwycił je w rękę i wpatrywał się w niego tak, jakby chciał zaspokoić głód tylu lat tęsknoty. Uśmiechała się. Jej piękne czarne włosy opadały na twarz, jak wtedy...Chciałby je odgarnąć...Czuł prawie ich zapach.
Tyle lat już tęsknił, a już był tak blisko...Gdyby tylko pozwoliła mu zostać wtedy ze sobą...już by z nią był. Powiedziała, że będzie czekać nazajutrz, że ma przyjść…że musi się tylko wyspać...I odeszła. Zniknęła. Oszukała go? Dlaczego? Dlaczego odeszła? I ten mężczyzna w jej domu…Drań. Czego tu szukał? Znów popatrzył na zdjęcie Anny, jakby uczył się jej twarzy. Na nowo.
Tyle lat ją ścigał jak myśl ulotną? Wspinał się pod górę, ryzykując upadkiem w najgłębszą przepaść.
Już w nią wpadł. W przepaść obłędu...Jego uczucie zmieniło się w szaleństwo. Przenikające istnienie. Rozsypane kawałki prawdy o sobie. (?)
Pławiąc się w żalu nad samym sobą, wpatrywał się w zdjęcie. – Anno...gdzie jesteś? Silna obręcz zacisnęła się mocno na jego skurczonym boleśnie sercu. Spojrzał na leżącego mężczyznę w kałuży krwi i pochylony poszedł za prawdą. – Czy mi wybaczysz? Czy wybaczysz mordercy, Anno?
Trucizna rozlała się po całym ciele i wybuchła cierpieniem, wyrzutami. To dla niej zrobił...Musiał tak zrobić. Zabić tego drania, który ją zdradzał. Sprawdził to. Tak bardzo ją kochał i cierpiał.
Całe swoje życie cierpiał. Mama zawsze mu mówiła, że miłość wiąże się nierozerwalnie z cierpieniem, ale pomimo to wiedział swoje; warto cierpieć, żeby móc kochać. Boże, jak on ją kochał...To już tyle lat...Od pierwszego momentu, kiedy ujrzał ją roztańczoną, z rozwianymi kruczo czarnymi włosami, sięgającymi pasa. Oplatały jej twarz w tańcu, jak tu, na tym zdjęciu. Była jak zjawisko, nie mógł oderwać oczu i nie mógł spać tamtej nocy, marząc, że zdobędzie tą dziewczynę. Zmusił rodziców, by przenieśli go do jej klasy. Zapisał się na kurs tańca, gonił za nią jak szalony. Nigdy nie mógł pokonać tej szalonej miłości, tej namiętności, w którą się wkrótce przerodziła, czy dać wyperswadować sobie bezsens kochania kogoś i tęsknoty za czymś, czego nigdy nie mógł mieć. Anna należała do zupełnie innego świata. Jedynie się o niego ocierał. Nie było mu dane w niego wkroczyć. Spalał się. Miotał. Gonił. Szukał, a ona stale mu się wymykała w coraz inne ramiona. Tak naprawdę nigdy nie chciała z nim być.
Ściśnięte łokcie i otwarte – jakby w obronie przed nieznanym zagrożeniem – dłonie mężczyzny. Jego dłonie. Obłąkanego mężczyzny…
Czy był obłąkany?
A jeśli jego wewnętrzna determinacja wynikała z zaburzeń?
Czy to obłęd nakazywał mu zabić, mimo narastających wątpliwości?
Nie wiem gdzie Anna, nie wiem…Przyszedłem po swoje rzeczy… – mówił jej mąż.
 A może mówił prawdę?
Już nie ucieknie od tych pytań. To już było niemożliwe. Wracały. Stale wracały, drążąc mózg. To dla niej przecież...zabił. Skrzywdził ją. Skrzywdził Annę.
Uspokoił oddech i oblizał spierzchnięte wargi.
Wspomnienie Anny przytłumiło nagle ból, który tam, gdzieś w środku toczył się już...podpełzał. Przeniósł wzrok na jej zdjęcie. Ciągle była nadzieja. Gdyby tylko w porę wszedł w jej życie?
Teraz jest ta pora. Czuł to. Już nie wróci do tej beznadziejnej, straszliwej pustki, w jakiej tkwi od dawna. Od zawsze. Anna wróci do domu, gdziekolwiek jest. Przyjedzie na pogrzeb męża…
I nagle odkrył prawdziwą naturę zagrożenia wiszącego nad nim. – To on sam!
Stanął z nim twarzą w twarz. Nieważne było, że nogi miał tak sztywne, jak martwe, ani ucisk tak silny w klatce piersiowej, że utrudniający koncentrację.
Matka zawsze go przestrzegała, przed Anną... – To nie dla ciebie kobieta, Kazik...Ona cię nigdy nie pokocha. Za nią można tylko tęsknić i kochać z westchnieniem, z daleka. Musisz to wiedzieć, synu, bo doprowadzisz się do obłędu jakiegoś, nic nie zdziałasz, a narobisz tylko kłopotu, a ona cię znienawidzi...ZNIENAWIDZI...
Znienawidzi? Anna  go znienawidzi? Nie zniósłby tego.
Wziął trzy głębokie oddechy.
Nie czuł przygnębienia gdy odkrył, że się poddaje. Musiał się poddać, skapitulować, wyrwany z zamkniętego koła opętania, obsesji jakiejś. Zamknął za sobą drzwi jej mieszkania i udał się na policję.
– Zabiłem człowieka, powiedział obojętnym głosem. 
 Już nic nie miało znaczenia.


 Powieść dostępna w księgarniach Piły w w formie papierowej i w formie e- booka. Także w Wydawnictwie E - bookowo: http://www.e-bookowo.pl/nasi-auto…/anna-dalia-slowinska.html

W okresie letnim w promocji u autora. Wiadomość:
e-mail: aslowinska@ op.pl 
lub 
http://www.facebook.com/AnnaDaliaSlowinska


 

środa, 8 czerwca 2016

Zmagania



                                                                                                                       ZMAGANIA

Pot skapywał mu jedną wielką strugą wzdłuż kręgosłupa. Nie powstał z powodu upału.
To strach go spowodował. Czego się bał? Życia? Śmierci? Siebie?
Zatrzymał samochód i sięgnął po chusteczkę. Zastygł w bezruchu. Skrzywiony, w nienaturalnej pozie.
- Proszę pana…Proszę pana…Czy coś się stało? Czy wezwać pogotowie? 
Nie odpowiedział. Nie pozwolił na to ciężar, który poczuł na piersi. Przytłoczył jak skała i jak ostra skała zaczął rozrywać po kawałeczku. Całe wetrze.
Litery bólu – rozrywane – n i e …Strzemiona głośno kłębiącej się krwi. Nowy lęk.
Światło przytomności znikające z jego oczu, powoli, jak ta ostatnia krzywda. – Anna odeszła, na zawsze.
Może powinien o nią powalczyć?
Nie, nie potrafił. Zresztą była dziewczyną jego brata, Janusza.
A teraz wszystko zatrzymało się w miejscu. Tak jak film, który pęka nagle w połowie taśmy. Najpierw traci ostrość, a zaraz potem urywa się.
Wchodził w gęstą mgłę. – Wyrzuty, niepokój, czy głód??
Jest w szpitalu, czy już może jest na tamtym świecie? Rozejrzał się.
Anioły, czy pielęgniarki?
Pokój wypełnił się intensywnymi kolorami. Gwiazdy zwodniczo tańczyły na niebie, które nachylało się. Zaraz wpadnie przez uchylone okno. Chyba jednak żyję.
ŻYJĘ? Tak, ale co to za życie?
Wszystko w nim spieprzył. Nigdy nie umiał skoczyć na głęboką wodę, zawsze brodził w strumyku i zawsze tym zdziwiony i rozczarowany. Nigdy nie potrafił polerować swojego wizerunku, piąć się do góry, czy pokonywać bariery. W połowie drogi wycofywał się. Kapitulacja ze strachu? Ze strachu przed czym?
W głębi ducha, nawet nie był pewny, czy chce dotrzeć do źródeł własnych niepowodzeń. Po co?
Musiał by się przemeblować w środku, to by pomogło lepiej żyć i miał tego świadomość, tylko po co?
Kiedyś przeczytał, że cały świat jest sceną, a wszyscy na niej aktorami. On nie chciał być aktorem, a na dodatek kiepskim i już wolał patrzeć przez te swoje pesymistyczne okulary.
Nagły napływ krwi do mózgu sprawił, że zrobiło mu się ciemno w oczach, potem w głowie, w samym jej środku zapalił się ogień, który rozchodził się wszechpotężną siłą po całym jego ciele, by trafić w każdą komórkę. Miał wrażenie zapadania, to było jak umieranie. Nie, już raz umarłem…
Co się tak właściwie stało??
Wytężył mózg. Obolały dziwnie. – Myśli dudnią wprost w głowie, chcąc się wydostać przez ściśniętą kleszczami bólu, czaszkę. Już nie może tego znieść.
Uporczywe powtarzanie kłamstw, skuteczna niezwykle demagogia – nowa partia na horyzoncie. Groźna? Dla kogo?
Patrzy w okno. Wszystko wiruje. Żeby choć valium było…
Boże! Swoje wyobrażenia zbudował na ruchomych piaskach. Pogubił się w rzeczach błahych, a życie zastąpił wycinkami zaledwie. Gdzieś tam, w środku, spoczywało w gotowości, otoczone skorupką ziarenko prawdy, diament.
Wiedział – człowiek w nim może stać się niewolnikiem. I co z tego, że wiedział?
To coś w nim – nieposłuszeństwo dla rozsądku – wydobywało się ze swojego kąta, porywało strumień rozchełstania, który rozlewał się potokiem.
A Czwarty Instynkt ostrzegał… A w nim milczące wołanie.

Zamiast wsłuchać się w symptomy swojego niezadowolenia, za wszelką cenę chciał go usnąć i to w najgłupszy sposób, jaki przyszedł mu do głowy. Objął mocno „obcego”, który zakotwiczył się na dobre w jego własnym wnętrzu, ale w końcu, co może zrobić załamany człowiek w zniekształconym boleśnie świecie, swojej czarnej już historii?
Czyż nie łatwiej ograniczyć się do świata swoich chorych, osobistych pragnień?
W którymś momencie odrzucił wszystko, co mogłoby dać mu szansę powrotu na ziemię. Unosił się w przestrzeni, żył w zawieszeniu, szedł drogą na skróty, a potem pozostała mu tylko ślepa uliczka, a w końcu więzienie, bo uzależnienie, to nic innego jak pewna odmiana więzienia, zamknięte drzwi, przez które nie da rady przejść do lepszego życia, podążyć za swymi pragnieniami i pójść za nimi wszędzie, gdzie chciałyby podążyć.
Ale teraz tamten czas się zamknął. Chyba.
Trzeba było przeżyć szok, ale nie ma tego złego. – Tamten czas się skończył…
Zaciśnięte mocno szczeki; wytrzymam! Wytrzymam! – powtarzał jak mantrę. – Chcieć! Chcieć, chcieć. To wystarczy.          
Z jakiegoś powodu serce nie przestawało mu walić. Byt rozciągał się przed nim jak pustynia. Blady świt. Zmęczony. Stężały ciąg myśli.
Ile minęło dni?
Czas nie chciał leczyć, otwierał oczy, szczególnie nocą, a świt je zamykał targając myśli. Wpadał głową w głęboką studnię nienawiści do samego siebie. Dosięgał dna, zamknięty we własnej udręce. – O mały figiel nie zabił brata. Opamiętanie przyszło w samą porę.
Opamiętanie czy strach? Nawet tego nie był pewien.
Tani spektakl powrócił do oczu i spłynął do gardła kluchą. W ciele chaos. No ładnie, no pięknie…Zacisnął pięści. Tępy ból podążył za nim aż po czubek głowy.
On sam włączony w szeroki pejzaż, a jego oczy patrzą ze środka pustyni, zagrzebane w piachu. Przymknął je szybko. Wyrzut ścisnął mu się w gardle w węzeł – zaraz go udusi. Na początku był tylko zafascynowany urodą Anny. Potem przyszła do głowy głupia, szalona myśl; a może by ją tak poderwać?
Ciekawe, czy na to pozwoli?
Badał, jak daleko może się posunąć. To go podniecało. A im dalej się posuwał, tym więcej chciał. Szczególnie, kiedy sobie wstrzyknął niewielką dawkę narkotyku.
Pilnował, żeby nie przedawkować. Był ostrożny i panował nad sytuacją. Czasami próbował zapanować nad rozhuśtaną wyobraźnią.
Tylko po co?
Chwila drażliwej niewiedzy, drażliwej ciszy. W głowie.
Tylko po co? – powtórzył wyobraźni.
To takie przyjemne; ta od środka bijąca i rozchełstana wyobraźnia mało go nie rozniosła.
Co za uczucie! Odlot.
Tak czy owak, czuł rosnące podniecenie. I ono liczyło się najbardziej. Adrenalina i narkotyk. Razem w parze.
I po co było się zastanawiać?
Głos z głowy przecedzał się gładki jak oliwa, odczytując w sobie pomieszanie różnych krzyków zmysłowych i gorzkich. Niecierpliwie pragnących czegoś zakazanego.
Przed oczyma przeleciały obrazy. Prawie dotykał je ręką, jeszcze mokrą z emocji i strachu.
Siedział sztywno na kocu z kamienną twarzą, skierowaną w stronę morza.
- Cześć! – usłyszał tuż obok siebie. Drgnął. – Czy możemy się tu rozłożyć, obok?
- Tak…Oczywiście.
Zamarł. Zdrewniał w jednym momencie. Martwą ręką pomógł im rozłożyć koc.
- Oglądaliście telewizję?? Igrzyska! Codziennie nowy gladiator i nowa walka. Niech ich licho! – machnął ręką. Przeciąganie liny – obchody w Gdańsku, w Krakowie?
Janusz spojrzał z ubawioną miną.
- Lepsze rzeczy mamy do robienia braciszku, jak oglądać ten cyrk i zastanawiać się kto ma rację? Ci, co palą opony i kukły, czy ci, co gaszą płomienie? Ty również swój zgaś!
Zagryzł wargę. Miał wrażenie, że ość utkwiła mu w gardle. Cokolwiek by chciał teraz powiedzieć, słowa zamarły mu na ustach. Janusz się domyślał!
Chciał się sprzeciwić tak postawionej kwestii – skończyły się przecież czasy wodzowskie. Chyba. Ale tylko głos w głowie krzyknął, wyraził przekleństwo.
Potarł czoło.
Wiedział – przez cały czas miał taką świadomość – że powinien myśleć o Annie tylko jak o przyszłej bratowej.
Tylko, jak to zrobić do diabła? 
Ledwie się wstrzymywał, by codziennie do nich nie zaglądać, zawstydzony, płonący i z samo-pogardą, ale i z głębokim uczuciem rozkoszy, choć to było nikczemne i ohydne ze względu na Janusza. To było jak nałóg, jak koka, po którą sięgał też z  wyrzutami.
Tak właściwie te wyrzuty były tylko od czasu do czasu. I wtedy myślał; sprawiam innym kłopot…
Innym? Komu sprawiam?
To, że ci i owi się domyślają, że czasami puszczają nerwy?
Nie, to nie tak, niech się kurwa wszyscy ode mnie odczepią. Jeżeli już…to sprawiam sobie kłopot. Narkotyk robi ze mną to, czego może nie powinienem robić; osacza, przypiera do muru, wpędza w poczucie winy. Ale to tylko czasami. A tak naprawdę jest bosko! Prochy odcinają od świata realnego i normalność robi się nieuchwytna, nie do zdefiniowania.
Falujące błękitne morze, fale roztańczone – wiatrem?
A teraz są razem. Leżą tuż obok siebie. Zupełnie przypadkowo. Bóg tak chciał. Przypadek.
Białe chmury gonią po niebie. Wiatr. Sypnął teraz w oczy.  Ukłucie setek małych igiełek. Wyostrzył się.
Smukłe ciało Anny nabrało lśnienia złota. Długie ułożenie jej linii ciała. Jest boska.
Twarz, to był jeden wielki uśmiech. – Pewnie po nocy z Januszem, jest taka szczęśliwa. Skurczył się w sobie. Ścisnęło w środku paskudne uczucie. ZAZDROŚĆ.
- Co się dzieje, stary? Niedomagasz? – Uśmiechnięte usta Janusza, poruszyły do żywego.
Poderwał się gwałtownie z koca. Dotknął ręką białego piachu, nagrzanego słońcem, jak jego myśli, przerzucił go między palcami i pobiegł w stronę morza.
Rzucił się w spienioną wodę i crawlem pruł fale. Była dość duża, a gorące słońce tańczyło na jej wierzchołkach, iskrząc się tysiącem promyczków, przeskakujących z jednej na drugą. Czuł potrzebę zmagania, nawet ryzyka. Płynął, płynął, płynął...
            Woda goryczą osiadła na wargach.
Poczuł zmęczenie mięśni rąk. Przyleciała płocha myśl; jestem wykończony, mogę nie dać rady...Zwolnił tempo. Odwrócił się całym ciałem w stronę brzegu, w stronę plaży, gdzie leżała ONA. 
Spojrzenie błądzące po linii horyzontu, nie dostrzegające nawet odrobiny nadziei.
Dureń, powiedział do siebie. – Przeciąganie symboli, opluwanie znaku markowego…ikony.
Wykrzywił usta.
Odczuwał przez chwilę prawie błogie zmęczenie, zapadające się pod ciemną powierzchnią wody. Wzburzoną. – Polacy też są wzburzeni…ten chaos…on też, ale z innego powodu.
WRACAJ... – krzyczały rybitwy. Dziki wrzask. – Cicho…! Teraz ja mówię!
– Tak ją kocham, tak jej pragnę… – nie mówił, a skarżył się posępnemu pomrukowi morza i tym ptakom w górze. Trzepotały nad nim skrzydłami. – Wracaj…nie bądź głupi.
 – Nie! Zagłębił się w wodę i ciął przeoraną bruzdami powierzchnię morza.
Uśmiechnął się szyderczo, krzywiąc sine usta w grymasie bólu do umykającego horyzontu. Bezchmurne niebo nad nim i huczące morze wydawały się złowieszcze i groźne.
Zastygłe w chwiejnej równowadze. Żył skrzywiony, zaślepiony, nie zauważając, że wokół istnieje również życie. Inne. Groźne wibracje powietrza wstrząsnęły nim.
Prąd spychał go. Dalej i dalej.
Wilcze wycie morza, dzika miażdżąca pogarda – głupiec...
Miłość? Zazdrość? Żal?
To takie niemęskie.
Dość tych bzdur, tego zmagania się ze sobą, tego mazgajenia.
Ociężałe myśli. Ciężkie nogi odmawiają posłuszeństwa.
Nie, nie pozwoli im się terroryzować.
Morze nachyliło się gwałtownie, widnokrąg wzniósł do góry, a przed nim czarna otchłań. Cień zalewający oczy, desperacja, chybotliwe widmo przerażenia, czające się w głębinie. I ta panosząca się panika. Wciąga go, w toń siną.
I już nie ma miejsca na myśli o Annie, o słabości do niej, a której się pewnie domyślali i ona i Janusz. Do diabła z tym!
Wypluł wodę z gardła, zakrztusił się i chwycił chust powietrza – nic straszniejszego nad człowieka przyłapanego na tej słabości. Z tym żywiołem oszalałym, też się nie upora. Chyba jednak nie. Brakuje sił.
            Wściekły głos morza i myśl spanikowana: Tonę? To już koniec?
            Bunt młodego życia. Nie, nie tak prędko. Jeszcze powalczę.
Musi stoczyć uporczywą walkę, nie byle jaką, walkę na śmierć i życie, by dotrzeć z powrotem na brzeg, który  uciekł daleko. Zbyt daleko. To nic, że ręce i nogi z ołowiu. Dam radę. Trzeba mieć nadzieję, bo ta, otwiera drogę.
            Ogromna fala cisnęła pianą w twarz. 
Oślepiony wodą i ogłuszony rykiem morza, miał wrażenie, że jego walka z falami trwa już całe godziny. I ta panosząca się wciąż panika.
            Wilcze wycie morza. Upiorne.
            To nie on powinien się utopić!
Przewrócił się na plecy i poddał ruchom morza.
Wyszukuje pomocy. Nie, nic nie porusza się przed jego oczami.
Z wysiłkiem podniósł głowę. – Nie widać brzegu.
Żałosna śmierć...Nieokreślone zwątpienie. Ociężałe myśli.
I ostatni wysiłek by krzyknąć: RATUNKU! RATUNKU!...
Wycie ściska niby zemsta...i wpijające się w ramię, dłonie.
            Mocne dłonie Janusza.
I ta brudna myśl, której nawet nie zmyła groźna fala i spojrzenie śmierci, w oczy.
            Gdyby…
            Nikt by nie wiedział…
Zacisnął dłonie na rękach brata. Pociągnął w dół, w toń ciemną jak myśl nagła.Utopię go…Upiór przerażenia w oczach i na białych grzywach piany, na ciemnej, brunatnej wodzie. Ślepe oczy i strach…
W uszach ogłuszający dźwięk – to huczy morze. – Nie rób tego!!
- Co ty…? – Słowa Janusza uwięzione w gardle. Szarpnął się. Wynurzył. Chwycił inaczej. Mocniej. – Wracamy! – usłyszał. – Trzymaj się!
            Wyczerpanie emocji. Obraz zamętu. Fala zatopiła swe kły ku samemu sobie.
            Spieniona, wściekła nawałnica, ołowiane nogi, ołowiane ręce, zakutany mózg.
            Nikt by nie wiedział…Wypadek. Ostatnia brudna myśl.
-  Trzymaj się – powtórzył Janusz. – Właśnie mamy pomoc.
Podpłynęła łódź ratownicza.  Cała akcja trwała kilka minut, na brzegu nikt się nie zorientował, tylko Anna krzyczała.
Odrzuciła do tyłu wysuszone przez wiatr włosy, długie, czarne, jak skrzydła ptaków.
- Nic ci nie jest?
Powietrze drgało, wzlatując w górę. Morze szumiało słabiej, jakby oddaliło się od lądu.
- Nie znajduję żadnego wytłumaczenia dla siebie – powiedział głucho. Dopiero teraz z całą mocą dotarło do zakutanego mózgu, co się wydarzyło. – Pocieszny musi być widok szaleńca, rzucającego się w głębiny.
Roześmiał się z sarkazmem, nie kończąc myśli. Był upokorzony i załamany.
Janusz przesłał mu krótkie spojrzenie, które odczuł jak uderzenie w twarz. Nie mogło być inaczej. – Udało się – powiedział. – Stoczyliśmy walkę z morzem.
Uścisnęli sobie dłonie, uśmiechając się do siebie, ale w ich twarzach coś się zmieniło.
- Idziemy? – spytał.
- Anna nieodwracalnie zamieszała w moim życiu, ale to podtopienie dobrze mi zrobiło, coś zrozumiałem. Grymas, który pozostał po uśmiechu, zamienił jego twarz w maskę.
- Ja też. Miłość czasami odbiera rozum. Potrafię to zrozumieć, braciszku.
            Poczuł jakiś żal bez adresu.
To marność się tli.
Własna. 

Ognisty blask słońca mieli na plecach, kiedy powoli schodzili z plaży. Bez żalu. On, na pewno. Anna była już tylko zwykłą białą plamką w sercu niezgłębionej tajemnicy – okryta pianą, hukiem morza, które jeszcze było w głowie, jak ten krzyk ptaków, świadków jego zmagań z życiem i ze śmiercią.
            Ognisty blask, który parzył, zmyła zimna woda Bałtyku.
            Czy na pewno??
            Nie, nie był tego taki pewny.
Nigdy już nie usłyszy jej śmiechu, nie zobaczy przerażająco pięknej twarzy opalonej mocno słońcem, pociemniałych z przejęcia oczu, aż do mocnej ciemni granatu, niczym te fale, które odebrały nadzieję. PUSTKA i na skraju tej pustki bijące serce, zranione uczuciem NIEOBECNOŚCI, jakiegoś BRAKU.
Niebo zasnuły szare chmury, a wszystko pod jego kopułą zdawało się przytłumione jak jego życie. A najbardziej złościła go własna, zmącona niepewnością i wyrzutem twarz. Taka też była, gdy zapraszali go na ślub. – Jego brat i Anna.
- Życzę szczęścia – powiedział obcym głosem i podał rękę pierw Annie, później Januszowi.
To dotknięcie jej dłoni, przenikające jak prąd, mało go nie powaliło z nóg. Znów był szalony z miłości. Znów ocierał się o potężny żywioł, który z łatwością go zniszczy, bo ONA już nieodwołalnie jest Janusza, i nigdy nie będzie jego.
Ukradkowym spojrzeniem wodził po jej twarzy, czystym profilu, wzruszonych, szczęśliwych ustach. I wydawała mu się urzekająco piękna w długiej sukni  i welonie.
 Chciałby ją jeszcze tylko raz dotknąć...Dotknąć jej rąk...Nic więcej...i zapaść się głęboko pod ziemię.
Głuche dudnienie serca. – Po co tu przyszedł?!
Przyszedł popatrzeć i zapamiętać ją.  
MIŁOŚĆ nie spełniona, nie sprawdzona, raczej przeczucie żywiołu; z szumu morza na plaży w Dąbkach – wyobraził sobie cały jej ocean.
Oddałby się jej do najgłębszej, aż do bolesnej radości, mogąc jej poświęcić się ponad ludzką wytrzymałość, ale ona była nie dla niego.
            Przeprowadził ją oczyma aż do drzwi kościoła.
Chlasnęło po twarzy ostrym powietrzem – tkwił w tętniącym młynie zdarzeń, choć sam nie wpływał na te zdarzenia.
Musiałem ją zobaczyć, musiałem...Musiałem się przekonać, że to naprawdę się zdarzyło – mówił do siebie, jakby chciał się oderwać od bólu.
            Ale on był. Piekł. Rozgrzewał do białości. – Czemu go nie zabiłem?
Czuł jak jego płomienie szarpią, wgryzają się w ciało i nie mógł ruszyć się z miejsca.
Jeszcze raz spojrzał. – WSIADAŁA do białego mercedesa, by już odjechać na zawsze; piękna, uśmiechnięta, z rozmigotanymi szczęściem oczyma.
Wdzięk ruchu...i nie jego...
Wibrujące dudnienie w piersi, głuche grzmoty, przelewający się w każdą komórkę ciała ból, tęsknota uporczywa, jak myśl, która jest MIŁOŚĆIĄ. 
Już tam jest, wypełniła serce po brzegi, już w nim nie ma miejsca na inną miłość.
            I już nie będzie.
Mercedes zniknął, rozpłynął się wraz z  krzyczącym pragnieniem, z nadzieją...
Gorzki smak przegranej.
Umiał przegrywać, ale jak to boli...
Odwrócił się powoli i odszedł. Wlókł ten ból, kierując się w stronę domu. Mężczyzna nie płacze. Nie przy ludziach.
Przyszedł tu, na ich ślub, by ostatni raz spojrzeć na nią i pożegnać się. Za tydzień wylatuje na Antarktydę. Janusz mu to załatwił – jego przewidujący i zapobiegliwy brat. Właściwie nie miał wyboru. Musiał wyjechać. Jak wszyscy; skompromitowani, na temat których jest wrzawa. Jedni wybierają się do Euro- parlamentu, on dalej.
            Wrzawa ucichnie, ta w jego sercu też. Chyba.
            I chyba na to liczył Janusz.
Ale on dokładnie zapisał jej obraz i nie tylko w sercu: Lśniące, wysoko upięte przepiękne włosy, olbrzymie niebieskie oczy w długich firankach rzęs, rozpromienione cudownym blaskiem, niczym dwie gwiazdy oczy, i pełne zmysłowe usta, których nigdy nie pocałuje, a których obraz rozgrzeje go, gdy będzie mu zimno i straszno.
            Ukrył ten obraz głęboko i zapatrzył się w noc. Łzawą.
Rozpryskujące się obrazy, pokruszone. Przyparły do muru, kpią sobie z niego, karmią się słabością, wykorzystując jego rozbicie. – Jeden malutki niuch…
Wilgotne lśnienie szeroko otwartych oczu. Biały proszek. Kusi. Tylko jeden raz…
Nie, jest silny. Jest bardzo silny. Jest mężczyzną.
Drzewa za oknem zamieniły wiatr w jakieś bezlitosne wycie. Zaprzeczały jego decyzjom, drwiły. – To  nieosiągalny dla ciebie wymiar, nie potrafisz otworzyć drzwi na lepsze jutro.
Ono założyło skobel.
Nie jesteś w stanie go sam sforsować.
Odchylił się w krześle, zaciskając usta. – A tak w ogóle, czy chce to zrobić?
Czy coś jest za tymi drzwiami?
Coś szczególnego?
Czy to tylko chodzi o spokój serca, spokój życia?              
Czyj? Janusza?
A czy tak, nie jest lepiej??
Lepiej – odpowiedział sobie.
Byle nikogo nie krzywdzić. Byle nikogo nie krzywdzić…Zapomnieć o Annie.
Pot strachu od wewnątrz.
Wypowiedział raz jeszcze na głos jej imię, po czym ukrył je głęboko w sobie. Tak trzeba. Teraz można się nawet zajarać. Jest życie i jest śmierć. Nie przeraża ani jedno, ani drugie. Wszak życie – każde, jego też – nosi znamiona śmierci. Tak, czy tak, kiedyś ten podły świat szlag trafi. Za tysiąc lat, czy może za sto tysięcy lat. Nieważne.
A czas pobiegnie dalej. Ale najpierw zamknie się za każdym i za wszystkim. Za tymi co mieszają, też. Nie pomogą bilbordy. 
Spojrzenie w lustro. – Zapadnięte oczy. Ledwo, co widzą, ledwo postrzegają. Wszystko bez sensu. Boli głowa, żołądek podchodzi do gardła. Głód.
I po co ze sobą walczę? Wiatr łamie gałęzie. Totalna krytyka opozycji. 
Skuteczna niezwykle demagogia. Pieprzone życie – idzie na wygnanie!
Żyję teraz i nie wiem, czy będę żył jutro.
Są pytania na które nie ma odpowiedzi, bądź ma się je gdzieś głęboko i tylko czasami narasta myśl jak kłąb w głowie. Gęstnieje.
Może  to strach gęstnieje?
Pewno strach.
Kto by się zresztą nie bał? Tylko degenerat, ćpun, skończony człowiek, a on przecież…
 – Choć może byłoby to i wybawienie?? – Bzdury. Majaki.
Zaczerwienione gałki oczne, spłoszone tym, co nagle wypatrzyły w rozsypanych jak układanka myślach.
Znów atak bólu. Zmęczone ciało, nogi, plecy i myśli. Te najbardziej. I dogasająca noc uśmiecha się jakoś krzywo. W ciele gwoździe.
Ból już wziął początek w głowie i rozlewa się po całym umordowanym ciele. Wewnątrz zaciskają się dwa imadła. Nie wytrzymam!
Kłująca warstwa własnej przyzwoitości.
Radio huczy. I huczy w głowie. I ten wiatr za oknem jak wyjec, jak ten, tam, nad morzem. Że też wtedy się nie utopił…Że też Janusz mu pomógł…
Ty się rzeczywiście chłopie w niej zakochałeś, ale ona jest moja! I tak będzie! A to, co chciałeś zrobić?... Machnął ręką – to już nieważne. Zapomnijmy o tym.
Nie zapomniał.
Wciąż spadał w dół niepowstrzymanie. Nie wytworzył w sobie ani jednej stalowej osi dookoła której mógłby się obracać, ani jednej stalowej podpórki, której mógłby się chwycić. Spadał w dół, w przepaść, z jakąś mu obcą siłą, przeciwną treści jego myśli, szczególnie, kiedy zamykał oczy i po cichutku sięgał ręką w jej czarne włosy. Mniej jak po cichutku. – Na jednym oddechu. Krótkim. – Już i tak nie odzyska marzeń.
Są nieuchwytną mgłą, są wiatrem za oknem, który połamał kruche gałęzie nadziei, są plątaniną gnijących wspomnień, które chciały być pożywką własnych obsesji. Niech to szlag.
Trzaski za oknem, trzaski w głowie. – Obecność urojona. Odległa jakaś.
Zawyło coś w środku dręcząco, echem własnego sumienia.
Wsiadł do samochodu. Uciec…
Byle dalej, bo myśli o niej, nie odgoni. Nawet tam, daleko. I gotowy wrócić.
I nagle dotarło do rozedrganego mózgu, że umiera. Stało się coś strasznego. Nad nim przepływała srebrna ławica gwiazd na olbrzymim niebie. I były drzwi. Granica – jakaś ostateczność.
Za chwilę się za nim zatrzasną.
Czy to może już się stało?
W środku, w głowie, uderzają młoteczki, a może to młot jakiś olbrzymi.
Uderza coraz silniej i silniej. Huk. Potworny huk.
Ciszej…ciszej…ciszej! To boli.
_______________________________________________________________________