piątek, 9 marca 2018

Spotkanie autorskie w Dzień Kobiet dla kobiet

Na zaproszenie Prezes Centrum Aktywizacji Seniorów w Czarkowie, p. Grażyny Kicińskiej, miałam przyjemność prezentować własną, niekoniecznie radosną twórczość; w miłej, przyjaznej  atmosferze, przy lampce szampana i smacznym ciachu. Ale i trochę radości  udało mi się wskrzesić, czytając własnej produkcji monolog.


Spotkanie zaszczycił swoją obecnością Starosta Czarnkowa p. Tadeusz Teterus




Monolog o psie rodem z windy.

Od kilku dni mieszkam w bloku tzw. ful wypas, na czwartym piętrze. Winda już od garażu, domofon i takie tam inne. Sąsiedzi też póki co nie zaleźli za skórę, a pomogli wnosić do windy a i do domu pudła i nie tylko. Szybko się ogarnę, pomyślałam zadowolona i zabrałam się za porządki. Zdążyłam rozpakować kilka pudeł, ułożyć zawartość w odpowiednich miejscach, gdy usłyszałam w domofonie chłopięcy falsecik.
– Bardzo proszę odblokować windę. Wystarczy tylko nacisnąć… Nie mogę jej uruchomić. Stoi na czwartym...
– Ja też nie wiem, czy mi się uda, może trzeba mechanika… – zasugerowałam grzecznie.
– Ale niech pani chociaż spróbuje.
No dobrze, pomyślałam. Nic to nie szkodzi spróbować. A nóż się uda. Winda w końcu blisko. A muszę podkreślić, że jestem bardzo uczynną osobą. Wyszłam i skierowałam swe kroki wprost do winy. Nacisnęłam guziczek, drzwi windy otworzyły się bez problemu, i włosy stanęły mi dęba. Na wprost mnie szczerzył żółte kły rotwailer. Wielkie bydlę. Sam na dodatek, bez właściciela. O mój Boże! Rotwailer! Zagryzie jak nic.
Zrobiłam w tył zwrot i zamiast wprost do domu, doskoczyłam schodów, które były bliżej i skacząc w popłochu po dwa stopnie, zbiegłam co sił w nogach na parter. No, totalny odpał, ale to wszystko przez to przerażenie.
Kiedy już dopadłam drzwi wejściowych, kilku chłopaczków, nastoletnich paskudów, zanosząc się śmiechem, rozpierzchło się na wszystkie strony świata. No dobra. Chłopcy lubią robić psikusy, wytłumaczyłam sobie i popłoch minął. No, może nie do końca, bo jednak nie odważyłam się wejść do windy, bo i licho wie, co takie paskudy mogły jeszcze wymyśleć. Czujnie i powolutku weszłam po schodach na to swoje czwarte piętro. Odsapnęłam, po czym oniemiałam, nie wierząc własnym oczom. Otóż na mojej wycieraczce, rozciągnięty na całą jej długość, leżał ten wielki przyjemniaczek z windy rodem. Łypnął na mnie okiem i zdawało mi się, że nawet przyjaźnie. Chwilę postałam nieruchomo w odpowiedniej odległości, chwytając oddech, bo i licho wie, czy przyjaźnie łypał, aż tak to się nie znam na psach, po czym zbliżyłam się niepewnie i przemówiłam chytrze i pieszczotliwie:
– Odejdź, piesku, proszę, odejdź z mojej wycieraczki. Ja muszę wejść do domu…
Nic. Łypał na mnie nadal.
– Odejdź, piesku… piesiuniu – poprosiłam grzeczniutko, ułożonym tonem.
Nic. Ani drgnął. Wyjęłam z kieszeni fartuszka cukierka, bo zawsze podjadam słodycze w czasie pracy i kucając, podsunęłam mu pod nos. Chwycił cukierka w swoje długie zębiska i aż się rozczuliłam, że tak bardzo delikatnie. Pies obwąchał mi rękę, polizał ją, i w nagrodę wstał. Otworzyłam więc drzwi, a na co on tylko czekał, bo jednym susem wpadł do mojego mieszania i rozgościł się na kanapie. No…. jeszcze lepiej! I co teraz?! – pomyślałam przez chwilę, i wpadłam na genialny pomysł, że napiszę i wydrukuję kilka, czy też kilkanaście ogłoszeń typu – znaleziono psa rasy…. itd.  Właściciel proszony pod numer mieszkania nr.10, i je porozwieszam i tu i ówdzie. Również na drzwiach windy. Było nie było – pies rodem z windy. Tak też zrobiłam, przysiadając przy komputerze pod czujnym okiem psa. Napisałam co potrzeba, wdrukowałam, ale nie dało rady wyjść z domu. Za każdym razem (a prób było kilka), gdy tylko zbliżyłam się do drzwi, pies ruszał za mną, zeskakując z kanapy i je skutecznie blokował.
         – Złociutki, nie rozumiesz tego? Ja muszę wyjść w twojej sprawie. W twojej! – zaakcentowałam.
Nie rozumiał. Nic a nic.
– Cukiereczka?? – wpadłam na genialny pomysł, wyjmując z kieszonki „Michałka”.
Rzeczywiście pomysł był przedni. Pies uwielbiał „Michałki”, podobnie jak ja. I jak ja nie zaspakajał się po jednym, czy dwóch, to był tylko zaczyn. Owszem, wstawał posłusznie, i jak na komendę, czekał aż mu podam słodycz i wracał na kanapę. Kilka razy powtórzyłam ten zabieg i w końcu pies z windy rodem, pozostał już na kanapie, czując się najwyraźniej nasycony, a ja spokojnie wyszłam z domu, dzierżąc w dłoni kilkanaście ogłoszeń. Pierwsze przykleiłam na drzwiach winy, a następne na pobliskich drzewach, wokół mego bloku i dalej, a także na drzwiach sklepu, gdzie poszłam po ulubione słodycze mojego już niemal psa, który zadomowił się jak nic na mojej kanapie i już nie miałam pewności, czy zechce z niej zejść. Chyba tylko po słodycze.
Schodził, okazało się również wtedy, gdy mnie wyczuł pod drzwiami, czy może też wyczuł te cukierki, co to zakupiłam. Przywitał mnie z zadowoleniem, merdając ogonem. Pogłaskałam go, podałam cukierka, a on spojrzał mi przymilnie w oczy i wrócił na swoją ulubioną kanapę. Usiadłam obok a on z  tej uciechy zaczął mnie znowu namiętnie lizać po obu już rękach, po czym nieoczekiwanie oblizał mi twarz szerokim, różowym jęzorem. Rozczuliłam się kompletnie i podałam mu tym razem krówkę ciągutkę. Prawie skleiła mu zęby… No trudno. Podczas gdy pies wywijał mordą na wszystkie strony, ja zaczęłam rozpakowywać resztę pudeł. I w tym momencie usłyszałam dzwonek u drzwi. Pies zerwał się z kanapy i zaczął wściekle ujadać z nosem przy samych drzwiach.
– Odejdź – poprosiłam, podając mu następną ciągutkę, którą tym razem od razu łyknął, co skutkowało tym, że nie skleiła mu zębów, i grzeczniutko wrócił na kanapę, rozciągając się na niej z lubością. Przestał też szczekać bardzo ukontentowany. Ja również.
– Do..o..o..bry piesek! – pochwaliłam przedwcześnie i pośpieszyłam otworzyć drzwi.
 Ja w sprawie ogłoszenia… To mój pies, wabi się Zbój, pani go odda – wydarł się falsetem jakiś młody pryszczaty.
Zbój na widok młodego obnażył kły i zawarczał jak przystało na zbója. Tyle, że z kanapy.
– Ależ proszę bardzo, zawołaj go, i znikajcie obaj, bo mam sporo roboty – powiedziałam twardym głosem, wietrząc już kłopoty.
– Zbój! Do nogi! – wrzasnął pryszczaty.
Nic. Pies ani drgnął. Patrzył mi w oczy. Mnie, rozumiecie? Mnie, obcej kobiecie!
– Zbój! Idziemy! No dalej, szybko! – zdenerwowała się chłopaczyna.
Zbój zawarczał i ani myślał się ruszyć. Nadal suszył kły.
Młody zbliżył się do psa, na co spojrzałam ze zgrozą, bo naniósł mi błota na jasny dywan, a z jeszcze większą zgrozą ujrzałam, jak Zbój już niemal rzuca się pryszczatemu do gardła. Podałam mu szybko krówkę ciągutkę i uspokoił się na chwilę. Ale tylko na chwilę. Młody znowu próbował przywołać Zbója do posłuszeństwa, na co on udziabał go w nogę, a właściwie i konkretnie to w udo. Dobrze, że nie wyżej. Młodzian odskoczył w tył i rozwrzeszczał się na cały blok, a pies rozszczekał się tak, że pod moje drzwi zbiegły tabuny sąsiadów. Jak nic, zaraz pojawi się policja! Że niby maltretuję dziecko. Ludzie walili w drzwi, więc musiałam je zakluczyć, bo Zbój gotowy był i ich zagryźć. Póki co ujadał zaciekle, chłopak darł się histerycznie, a ja podawałam psu aż po dwa cukierki naraz, myśląc z niepokojem, że kończą się i Michałki i ciągutki, podobnie jak kończy się moja cierpliwość.
Niechby już ta policja przyszła! Ale nie! Gdzie tam. Im się nie śpieszy. Pewnie wszyscy na miesięcznicy, bo dzisiaj dziesiąty.
– Co pani zrobiła z moim psem? – Zawył tymczasem pryszczaty, trzymając się wciąż za uszkodzone udo swojej lewej nogi.
– Ja?? Nic. Uspokoiłam go, bo pewnie by cię zagryzł i tych za drzwiami. Proszę przyjść z ojcem lub matką, i koniecznie z kagańcem – powiedziałam stanowczym tonem i już było mi żal Zbója. Mógłby u mnie na tej kanapie zostać… Ja mam przecież swoje drugie wygodne łóżko w sypialni, a pryszczaty musi być bardzo złym młodzianem, skoro pies go nie lubi. Najwyraźniej się do niego nie upodobnił. Całkiem milutki psiunio.
Chłopak wzruszył ramionami. – Pani mi otworzy drzwi…
– A i owszem – odpowiedziałam.
Wyszedł. Minęło z pół godziny i rozległ się dzwonek u drzwi. Pewnie to pryszczaty z rodzicami. Ludzie już sobie poszli. I dobrze. Zbój wyraźnie źle reagował na obcych.  Okazało się, że nie tylko na obcych. Znowu zaczął ujadać wściekle, gdy tylko wyczuł kto dzwoni do drzwi, więc dałam mu cukierka, z przerażeniem stwierdzając, że to przedostatni i otworzyłam drzwi. Rzeczywiście było tak, jak pomyślałam. Do domu weszli właściciele psa nie wycierając butów; mężczyzna wagi ciężkiej  i pryszczaty.
– My po psa… – stwierdził obcesowo ten starszy, a potem wydukał też obcesowo – dzień dobry.
Kolejność ta, ani ton głosu, nie spodobały się ani mnie, ani psu.
         – Proszę go przywołać i znikajcie stąd – powiedziałam z westchnieniem, bo żal mi było psiny, co to tak namiętnie lizała mnie po rękach, jak nikt dotąd.
 – Zbój, do nogi! Idziemy! – wrzasnął starszy i zbliżył się do kanapy, na co pies najeżył się, a potem zeskoczył jednym susem ze swojego już niemal legowiska i dopadł najpierw jego uda, potem próbował dopaść gardła, ale ten był zbyt wysoki, więc dopadł piersi. Ciężar musiał być olbrzymi, bo mężczyzna zachwiał się i tylko miał szczęście, bo za nim stał dębowy stół z mocnymi nogami, na którym się wsparł, klnąc, aż mnię prawie uszy zwiędły. Mężczyzna był najwyraźniej jak na moje oko, wystraszony i wściekły, a ja musiałam zachować zdrowy rozsądek i wyjść jakoś z tej koszmarnej sytuacji. Wyjęłam więc ostatniego cukierka, wymachując nim w powietrzu.
– Proszę, piesku, weź… Bardzo dobra krówka…
Zbój złagodniał, chwycił cukierka i usiadł, tym razem przy mnie, dając wyraźnie znak, kto tu jest jego panem. Polizał mnie po ręce. Rozczuliłam się znowu, ale tak w sobie, w środku.
– No i co teraz? – spytałam niepewnie.
– Niech mu pani założy kaganiec! – odpowiedział starszy. – Co pani z nim zrobiła?! – krzyknął.
Wzruszyłam ramionami wstrząśnięta. Ja?! Ja coś zrobiłam!?
         – No niech mu pani założy… – niemal rozkazał, podając mi kaganiec.
         – Wrrrrrrrrrrrrr….. – Zdenerwował się Zbój, gdy ujrzał w wyciągniętej dłoni mężczyzny, kaganiec. Widać był na niego uczulony. Usiadł, przyczaił się, szykując do skoku. 
– To panu zaraz go założę! – odkrzyknęłam nerwowym tonem.
Mężczyzna wycofał się powolutku w stronę drzwi. Jego własny pies już miał wyćwiczone skoki i niechybnie teraz, dopadł by jego gardła.
– Trudno, widzę, że to bydlę za chwilę mnie pożre, nic tu po nas. Idziemy, synu. Pies stracony – powiedział, a ja odetchnęłam.
Nie miałam już cukierków.