Tak, tak...potrafię też na wesoło. Ostatnio zmieniłam nieco styl pisania. A co! A co to szkodzi pośmiać się trochę i przy thrillerze. Zresztą licho wie, co to jeszcze będzie? Może powieść kryminalna, może thriller, a może komedia? Hak wie. Póki co, napisałam dwa monologi na okoliczność mojego spotkania, żeby wprowadzić czytelników w dobry nastrój. Udało się. Wcześniej już miałam premierę w Klubie Seniora. A co!
A to już Herbaciarnia KUBEK
Monolog o kleszczu
– Chciałbym się z Tobą spotkać…
– powiedział tajemniczo Boguś. – Na pewno się ucieszysz…
Nie, nie… Nie to co myślicie… W żadnym wypadku! On
porządny chłopina, a nie jakiś tam, i wcale nie pomyślałam, że się chce
spotkać ze mną w zdrożnych celach.
Z miejsca się ucieszyłam, już na sam jego widok.
–
A co chodzi ? Bo mam ostatnio taką karuzelę, że głowa boli.
No więc on mówi:
– Będziesz za gwiazdę, ty to potrafisz – podłechtał mnie. – Tyle, że tekstów musisz
się nauczyć na pamięć, a nie tam z
jakiejś karteczki…
– No dobra, mogę i za gwiazdę. I
pewnie, że się nauczę. To w końcu tylko krótkie fraszki, a karuzela, to
karuzela, oby tylko był spokój w domu i cisza. Bo ja się muszę skupić. U mnie, tak już jest.
Ino jak się nauczyć tego tekstu, jak ciągle ci mój rodzony
mąż, wrzeszczy, z pilnością wpatrując się w telewizor. Mało tego: wrzeszczy
komentator na całe gardło, a mój chłop to już okropnie wrzeszczy, aż podskakuję:
Wal! Kop idioto jeden, ty patałachu! cholera jasna! Gollll! Kur… kuźwa, co
zrobiłeś debilu??!!
– Kur… Kuźwa, czy przestaniesz
wrzeszczeć?! – wpadłam mu nieelegancko w słowo. Poniosło mnie. No, po prostu,
poniosło!
Umilkł i obraził się – Jak ty się do mnie odzywasz?! – burknął i
wcale nie tak cicho.
No i już w tym momencie wiedziałam, że nici z mojej
nauki, bo delikatna nadzwyczaj jestem i nie zniosę tych dąsów mężowskich, tego
burczenia. No więc mówię, żeby
załagodzić:
– No to zgadnij, co to jest:
krótkie, figlarne, a cieszy?
On , znaczy
się mąż, wybałuszył oczy i patrzy w okolice krocza.
– A nie, wcale, nie – to fraszka
Bogusiowa – mówię.
– Fraszka?? Jaka Bogusiowa? –
Nic nie klei.
Machnęłam ręką.
– Do lasu idę – oznajmiłam
krótko, ale i tak nie usłyszał, bo znowu wlepił oczy w telewizor i wrzasnął z
uciechy – Jeeeesssstttt!!
No to i wyszłam z domu. Tylko na łonie natury, a
najlepiej w lesie, gdzie pachnie żywicą, przyswoję te fraszki Bogusiowe,
stwierdziłam. Las akurat bliziutko, bo na Mickiewicza mieszkam.
Weszłam na pierwszą ścieżkę otuloną z obydwu stron wysokim
sosnami i nie tylko. Mnóstwo też było krzewów i paproci – mówię wam – bajka
wprost, jednakże z dala od drogi, wiec
cisza i spokój. No… zbyt głęboko w las nie miałam zamiaru się zagłębiać, bo
trochę strachliwa jestem. Więc i się trochę zawahałam, kiedy z daleka już
zobaczy lam jakiegoś faceta. – Blondyn na szczęście i nie wieczorową porą. Ok. Na
szczęście też w białej koszuli i z białym puchatym pieskiem. No to porządny.
Biała koszula i lubi psy… Więc idę dalej, a nawet podchodzę. A on tak kuli nogi
jakoś i wygina, a potem mówi błagalnym tonem:
–
Proszę potrzymać tego psa i sprawdzić, czy aby nie złapał kleszcza, bo wie,
pani…
–
No wiem, kleszcz to takie okropieństwo: Bolerioza… No, i rozrzedzenie mózgowe… – dodaję ze
zrozumieniem.
– On biały, znaczy się mój
Fredek, wiec szybko pani znajdzie tego kleszcza, a ja też muszę gwałtownie w
krzaki… Za potrzebą – dodaje i znika na pięć minut, albo i na dłużej. Widać
potrzeba mocna.
Sprawdzam Fredka w rękawiczkach lateksowych, bo
zawsze noszę w torebce, jak idę do lasu; bo to albo kamyczek się podniesie, ale
zerwie jakąś roślinkę, no a teraz, to już w szczególności potrzebne te
rękawiczki. Bo jakby ten kleszcz wdarł się pod paznokieć, nie daj bóg, to
pewnie musiałabym go zrywać, a może nawet i wszystkie?! Bo to wiadomo, pod
który, wlezie ten kleszcz?
Fredek
spojrzał na mnie z zaciekawieniem i nawet mnie polizał.
Powiedziałam – siad! i Fredek
posłusznie usiadł. Milutka psinka. Nadzwyczaj. No i na szczęście był czyściutki
– śladu kleszcza, ani nawet kleszczyka. Odetchnęłam, a nawet się ucieszyłam,
ale tylko na trochę, bo właśnie z krzaków wyszedł właściciel psinki i drapie
się jak oszalały.
Nie, na koszuli nic nie ma, żadnego kleszcza –
biała, to widać od razu, a on się drapie coraz bardziej. Calutki. Nawet po chudej dupinie.
–
Ściągaj pan portki – mówię.
–
Portki?
–
Majty też!
–
Też??
–
A co, w portkach pan załatwiał potrzebę?! – zdenerwowałam się. Nic nie kleił, prawie jak mój chłop.
–
No…. nie. Zdjąłem spodnie i majty – przyznał.
–
No to już, szybko!
Zdjął posłusznie i wypiął pupę. Nawet zgrabną. Nic,
śladu kleszcza. Przyglądam się z boku…
– O! jakie kleszczysko!!
– No to bierz go, pani. Tylko
mam prośbę, te rękawiczki…
O Kuźwa! Tu
już przegiął. Zdecydowanie przegiął.
–
A, nie, już sam spadł. To tylko malutki kleszczyk… Kleszczunio tyciuni –
powiedziałam uszczypliwie i odeszłam dostojnym krokiem, czując na plecach jego palące
spojrzenie. Musi upokorzone. No i dobrze. Też mi coś, rękawiczki… Nie lubi
lateksu!
Chwilę pooddychałam tym świeżym, żywicznym
powietrzem, pilnując środka ścieżki, byle dalej od krzaków. No wedle…
kleszczów. Zresztą też miałam na sobie biały dresik. No… prawie biały. No i
pochodziłam trochę po tym lesie, obserwowana czujnie i z daleka. I dobrze, bo
przynajmniej byłam wyciszona i nauczyłam się tych fraszek Bogusiowych. Zawsze
to dobrze mieć ochroniarza, choćby i z daleka był. Darmowy i czujny. A był
czujny; Cały czas się gapił i szedł za mną w pewnym oddaleniu. No i jeszcze był
pies, nie obronny co prawda, ale zawsze pies, który wyraźnie mnie polubił od
tego smyrania w kudłach, bo podbiegł do mnie i znowu posłusznie usiadł i
spojrzał w oczy tak pięknie, że aż zmiękłam i jeszcze przez chwile go
posmyrałam, a tym samym pozwoliłam, aby zbliżył się jego pan.
–
A może napijemy się po malutkim? Tak na zgodę – spytał i wyciągnął z kieszonki w koszuli,
piersióweczkę. – Śliwowica – oznajmił – sam robiłem.
–
No to się napijemy – zgodziłam się łaskawie, bo już mi nerwy całkiem przeszły.
Nalał mi nakręteczkę, sam wypił z gwinta.
– Dobra! – stwierdziłam –
Jeszcze poproszę, bardzo dobra… Naprawdę sam pan robił tę śliwowicę?
– No tak… Bo ja jestem samotny,
jakby co, i często chodzę do baru, albo i restauracji, i zawsze z tą flaszeczką.
No i jak od stolika odchodzą goście, to ja śliwam , śliwam, śliwam.
No proszę, jaki sprytny!
Na zakończenie spotkania autorskiego, po wcześniejszym przynudzaniu moich gości, starymi już urywkami z moich pięciu powieści. (Mówili że, nie, że nie przynudzam, ale licho ich tam wie),
odczytałam, ku chwale gospodarza tegoż spotkania - pana Piotra Dorsha, który mnie przygarnął już na stałe, i nie tylko na herbatkę, ciąg dalszy monologu. A nie myślcie sobie aby, że przygarnął mnie w jakich innych celach, niż czytanie monologów swoich i kolegów po piórze...i.td. i.t.p.
Coby nie uronić ani słóweczka, bo wiadomo - słowa to ważna rzecz, broń Boże, jeszcze się przeklnie nieopatrznie i wiadomo...No więc, odczytałam ów monolog z karteczki, starając się jak tylko można, żeby nie wymsknęło mi się jakowe nieparlamentarne słówko... Bo ostatnio mnię się to zdarza.
Ciąg dalszy o śliwowicy.
"Wyobraźcie
sobie, kogo spotkałam w „Kubku”, czyli takiej extra herbaciarni, do której to
systematycznie chadzam. Ale, nie, nie… Nie na podryw, broń mnie Panie Boże.
Porządna kobieta jestem! No więc niespotykanie wprost, wydarł się w moje ucho i
to z szerokim uśmiechem, ten pan z lasu, co to wcześniej opowiadałam, co śliwa
i śliwa, i robi własnoręcznie śliwowicę. Tyle, że był bez Fredka, czyli psa i w
innej koszuli – niebieskiej. No tak, „Kubek” z całą pewnością nie las, i nie ma
kleszczy, więc po co biała?
Chyba,
że dwunożne do tychże można zaliczyć, bo takie się zdarzają, a i owszem.
Nawet
kiedyś takiego jednego spotkałam, ale to już jak wyszłam, wypiwszy herbatkę.
Bez prądu, jakby co, ale i tak go poraziłam, bo zaczepił mnie niezbyt kulturalnie.
Słowem
go poraziłam: – Bo jak ci przykopię, luju jeden!...
I
pokazałam wymownie jego krocze i moją dwudziesto-centymetrową szpilkę. Od razu
sobie poszedł jak zmyty.
No
ale do rzeczy: Jak już jak ten pan z lasu, wydarł się entuzjastycznie:
–
A dzień dobry pani… !
To
odpowiedziałam grzecznie, bo przecież grzeczna jestem, aczkolwiek bardzo
zdziwionym głosem. Nawet bardzo zdziwionym. Bo co też on tu chce śliwać??
–
A… dzień dobry. A pan przyszedł tutaj oglądać telewizję, mecz jaki, bo wiem, że
pan Piotr, czyli właściciel, własnoręcznie założył. Sama widziałam! Nawet
chciałam go przytrzymać, bo był na stołku, jak antenę zakładał, ale szybko
sobie poradził, chyba nawet zbyt szybko… Tam, w tym drugim pomieszczeniu ten
telewizor – powiedziałam i pokazałam ręką.
Ten
z lasu, pokręcił przecząco głową. Że nie, że nie na mecz…
–
Ale tutaj przecież pan nie zrobi śliwowicy… bo to herbaciarnia, a z herbatki,
sam pan wie…
–
Taaak? – zdziwił się. – Z herbatki, nie zrobię? – A nic innego, bardziej
procentowego, tutaj nie ma?
–
No… jest chyba jeszcze piwo i wino.
–
No to nie tak źle… To będzie winiak robiony... – Ucieszył się.
–
Chyba raczej – śliwo – winiak… – poprawiłam go nieco. – Tyle, że tutaj to wino,
a i piwo, z górnej półki …
–
Tak??? – Zmartwił się. – No to szkoda…, bo półka zbyt wysoko, a i za ladę mnie
nie wpuszczą… A na stolikach to nic nie
ma? – upewnił się.
–
No, pewnie się zdarza, ale pan sprytny, poradzi sobie.
Ucieszył
się wyraźnie, co widoczne było na jego twarzy.
–
A pewnie, że tak, poradzę sobie, poradzę. A pani, to po co tu przyszła? Tylko
na herbatkę? – zagadnął śmiele, no bo w końcu wypiłam dwie zakrętki tej jego
śliwowicy. Jeszcze z jedna i byłby pewnikiem bruderszaft, bo strasznie mocna
była…
–
A nie, ja tu wenę łapię – powiedziałam i mrugnęłam okiem. – Przynajmniej
próbuję ją złapać. Radko kiedy przychodzi… więc ja tu codziennie. No… Prawie
codziennie.
–
A ta wena to taka ważna dla pani?
–
No… bardzo ważna, bez niej ani rusz.
–
To pani jest lis… lis… lisb…?? – No i zaciął się i patrzy na mnie podejrzanie.
–
Żaden lis – zaprotestowałam gwałtownie. – Lis to w lesie i jeszcze kleszcze i
kleszczunie!
Zmieszał
się, widać przypomniał mu się kleszczunio, co to mu dołożyłam! Słownie.
–
A z tej herbatki to naprawdę nic nie zrobię? – Upewnił się po chwili głębokiej
zadumy.
–
No, może i można by co zrobić, jakby tak połączyć z piwem na ten przykład.
Tylko nazwę trzeba wymyślić. Bo nazwa, ważna rzecz.
– No to może – Her… Her… Her… – zaczął improwizować i znowu się
zaciął.
– A to może tak
z angielska? – podpowiedziałam. To takie lepiej wpadające w ucho. – Her, znaczy
się – jej – wyjaśniłam.
–
A, jej! – To już rozumiem… I co znowu nie przyszła?
–
Kto?
–
No, ta Wena, co pani mówiła… I stale na nią czeka.
–
No przyszła. Już napisałam thrillera.
–
Ti, co??
–
Tea, to właśnie herbata. Też po angielsku, a jak się doda jeszcze ze trzy
literki… to już będzie ta moja wena.
–
Więc – Her Tea, to inaczej – jej herbata, jej, tej Weny… co to zaraz przyjdzie –
sprawnie wydedukował i spojrzał na drzwi. – Po anielsku chyba jednak ładniej
brzmi? Czyli co? Mam zlewać i piwo i herbatę, i będzie Her tea…? – Upewnił się.
– No to mamy ładną nazwę.
Machnęłam
ręką z rezygnacją.
–
No i jeszcze mamy – śliwo – winiak. Całkiem dobrze, to ja muszę drugą
buteleczkę…"
A teraz już obiecany urywek nowej książki... Zmieniłam styl pisania, zmienię też okładkę! A co!
"Pociąg
gwałtownie szarpnął i zahamował, wleciała w szeroko rozstawione nogi jakieś
młodziana, na co on syknął, a ona przeprosiła, po czym ściągnęła z półki
niewielką, elegancką torbę podróżną i z niepokojem, odprowadzona wzrokiem
uszkodzonego nieco mężczyzny, zbliżyła się do wyjścia. Może jakoś uda się
otworzyć te cholernie ciężkie drzwi, bo bywało, że miewała z tym kłopoty. W
pociągach, właśnie w pociągach! Kuźwa. Żadnego siłacza w zasięgu oczu, a choćby
i ten młodzian uszkodzony. Ale nie! Widać jeszcze się nie pozbierał po jej
natarciu. Nieważne, czy zamierzonym, czy nie. Przeprosiła przecież!
Szarpnęła drzwi z całej siły. Nic. Czyli
niepokój był słuszny – ani drgnęły. Okropieństwo! Jeszcze trochę i pojedzie do Kolbuszowej.
Szarpnęła jeszcze raz. Udało się. Złamał się za to artystycznie wyrobiony
paznokieć palca wskazującego, u prawej dłoni.
Ałłła… Spojrzała
z żalem na oszpeconą dłoń i przeklęła w duchu swojego pecha, po czym w ostatniej
chwili wysiadła z pociągu, ostrożnie stawiając kroki, bo obcas gotów był
zawadzić o schodki, i dopiero wtedy poznałaby, co to znaczy prawdziwy pech.
Rozglądnęła się. Nie było tu żadnego
dworca, jedynie wiata od deszczu i kilka ławeczek, a wkoło las. Sporo drzew w
pobliżu torów wycięto, co stwarzało bardziej otwartą przestrzeń, niż to
zapamiętała z odległych lat, ale tak czy siak, było to pustkowie.
Wuj, którego spodziewała się zastać na
ławeczce, nie dotarł jeszcze, co ją trochę wytrąciło z równowagi, nikt nie
wysiadł z pociągu, zawsze to byłoby raźniej, a i nie było w zasięgu oczu
postoju taksówek.
Szlag! Przeklęła,
bo i jak tu iść na tym obcasiku; niewielkim, bo niewielkim, ale jednak, a poza tym,
droga do domu – dobre trzy kilometry, powadziła wzdłuż lasu.
Nie to, że brak
wyobraźni czy próżność, jak chodzi rzecz jasna o buty, po prostu w jej szafie z
pułkami na obuwie nie było eleganckich pantofli na płaskim spodzie. Chyba, że
adidasy można do takich zaliczyć, a te, w żaden sposób nie pasowały do jej
letniej eleganckiej garsonki.
Natomiast wielce
optymistycznym był fakt, że Nowa Dęba miała przyjazny zdrowiu klimat i
pachniało tu żywicą. I jak jeszcze! Wciągnęła więc w piersi aromatyczny zapach i
z westchnieniem ruszyła przed siebie, tłumacząc w duchu wuja: Pewnie cierpliwie
albo i niecierpliwie czeka na jej telefon, tym bardziej, że już go wcześniej
informowała, iż pociąg się spóźni i zadzwoni jak będzie dojeżdżać do Nowej Dęby.
Ale jak pech to pech – nie było zasięgu. A wuj na dodatek, nie bardzo skumał o
czym mówi.
– Pociąg?? Jaki pociąg??
– No… taki zwyczajny, dość długi.
Nie odezwał się,
więc i ona milczała, a teraz go nie ma. Po prostu, nie ma. Nikogo nie ma. Żywej
duszy, czy nawet nieżywej, bo cmentarz zupełnie niedaleko. Mogła jednak wujowi dokładniej
wytłumaczyć, o jaki pociąg chodzi.
Nic to,
pomyślała, chyba nikt jej nie dopadnie, a w międzyczasie złapie zasięg, albo i
na horyzoncie jednak pojawi się wuj, bo był bardzo akuratny, jak chodzi o raz
dane słowo. Powiedział, że wyjedzie po nią, to wyjedzie. Tyle, że ona już może
być w połowie drogi, a na dodatek z duszą na ramieniu. Dusza podobno nic nie
waży, ale jednakowoż uwiera. Postanowiła więc na tę okoliczność znowu zadzwonić
do wuja.
Wyciągnęła z
torebki komórkę i znowu się rozglądnęła jak głupia jaka. Owszem, bała się,
oczywiście, że się bała, tylko kompletni idioci nie odczuwają strachu. Jest
czynnikiem naturalnym, a tym bardziej, że komuś zasłużonemu w cudzysłowie, i w
biznesie, skutecznie nie pomogła, choć tego najwyraźniej od niej oczekiwał. – Słodziutka, jesteś najlepsza. Wyciągniesz
mnie z tego! Nie ma innej opcji – powiedział tuż przed rozprawą, a na
dodatek uśmiechnął się zwycięsko.
Debil jeden!
Wiedziała od
pierwszego spojrzenia, od pierwszej rozmowy, że ten mężczyzna w średnim wieku,
o mętnym spojrzeniu jaszczurki, to wyjątkowa szuja, wyjątkowa gadzina. No cóż, zgodziła
się go bronić i broniła. Z całą też pewnością dostał mniejszą karę, ale i też z
całą pewnością nie zrobiła wszystkiego na co było ją stać. Co to, to nie! Nie
była byle adwokaciną ze zwichrowanym moralnym kompasem. Przeciwnie.
Po ogłoszeniu
wyroku, powiedziała, jak przystało na obrońcę. – Przykro mi... Tylko tyle mogłam zrobić. Okryła też twarz
wystudiowanym uśmiechem, wściekła na siebie i na wszystkich świętych.
Zawsze próbowała
przewidzieć potencjalne problemy, czy zachowania klientów, tego jednak, jak na
nią spojrzy, nie przewidziała. Przez sekundę na twarzy Gadziny malowało się
ogromne rozczarowanie, które niemal natychmiast przerodziło się w ewidentną,
nieskrywaną złość, a wielka biała maska, którą okrył po chwili twarz, mówiła
jak nic: Dopadnę cię wcześniej czy
później. Nie ze mną te numery, słodziutka…
Ten gniew, choć niewyartykułowany, był równie namacalny, jak jego zaciśnięta
pięść.
Pomyślała, że
jednak ją dopadnie wcześniej niż później. Jak nie on sam, to jego kumple. Coś
się w niej skurczyło na moment, zamknęło, jak muszla w obliczu zagrożenia.
Co jest?!
Szybko odpędziła
niepokój. Byle gadzina będzie ją straszyć… A jednak niepokój wracał jak
bumerang i zdarzało się, że dopadało ją
zimno, a już szczególnie po kilku telefonach, kiedy to za każdym razem słyszała:
Słodziutka, pilnuj się… i
przyspieszony oddech.
Tylko jeden
człowiek tak ją nazywał i dobrze wiedziała, kto nim jest.
Bawił się nią,
straszył, czy mówił serio? Ot, gadzina!
Na wszelki
wypadek przeprowadziła się z Poznania do Piły, zresztą tak naprawdę, strach nie
był jedynym powodem, a tylko powodzikiem, czyli pretekstem: Jej kolega po
fachu, Romek Niedźwiecki, otworzył przed nią nowe perspektywy; całkiem, całkiem,
a mianowicie została jego wspólniczką w dużej kancelarii adwokackiej. Zrobiła też
kurs samoobrony, a co! To się zawsze przyda, zakupiła broń, którą przekładała z
torebki do torebki, prawie jak grzebień, lusterko i pomadkę, i podobnie jak gaz
na wściekłego psa. Tych wściekłych psów, czyli lujów kręciło się po świecie w
końcu sporo i nigdy nic nie wiadomo, czy na takiego nie wpadnie.
Od jakiegoś
czasu miała też ochroniarza w cudzysłowie, a i owszem słusznej budowy, bo ten
przystojniak że oczy bolą, był jej pomagierem, czyli wielce przydatnym
detektywem, który to zbierał dla niej różne informacje, a przy okazji często
instruował, w które miejsce kopnąć na przykład takiego luja, czy udzielał
innych cennych informacji; typu palec w oko.
Dziś, Zbyszek
Figurant, miał wolne, bo i zresztą nie bardzo był powód, aby go za sobą ciągnąć
do Nowej Dęby na rodzinną imprezę, miasta oddalonego było nie było prawie
sześćset km od Piły. Tak i też nie czuła się na tym odludziu komfortowo, więc
wyjęła gaz na wściekłego psa.
Ba, szczerze mówiąc, miała pietra jak stąd do
nieba, ale i też miała palec, a nawet dziesięć, i odpowiedniego buta na szpilce,
jakby co. Zawsze to takim obcasikiem lepiej się przykopie. No i tak
zabezpieczona na wszystkie sposoby ruszyła przed siebie."