niedziela, 7 sierpnia 2016

Fragmenty powieści " Co ja tu robię?"

Każde z nas, jakże często zadaje sobie to pytanie: Co ja tu robię?  I szuka odpowiedzi. Powieść ta, jest dla tych, którzy muszą dokonać trudnych wyborów, a dokonujemy ich jakże często.
"Co ja tu robię?" - to współczesna powieść psychologiczno - obyczajowa, która porusza kwestie spełnienia i tożsamości, dramaty istnienia, problematykę wiary, winy i wiele innych tematów związanych z życiem. 
Powieść odsłania świat, w którym tak naprawdę - jak w życiu - nic nie jest oczywiste i wszystko może się wydrzeć, od radości po dramat ludzki.



Bohaterki powieści, dwie siostry, psychologiczną wnikliwość łączą z trudnym życiem, szukając swojej drogi do szczęścia i w obu przypadkach jest ona skrajnie inna.

"Wkrótce kaprys Krysi przerodził się w fascynację kościołem. W obsesję. Latała już tam zawsze; a to oaza, a to jakieś inne śpiewające, czy muzyczne okazje, i latała sama, bo Agnieszka już miała zgoła inne zainteresowania, bardziej świeckie, a przeważała w tym miłość do Heńka i gonitwa za szczęściem, bynajmniej nie tym, uduchowionym.
I tak, któregoś słonecznego – tylko dla Krysi – poranka, powtórzyła słowami dziadka:
            – ON, i miała na myśli Boga, ma dla mnie plany pełne miłości. Komu, jak komu, ale Panu Bogu nie należy odmawiać. Idę do zakonu, a potem pojadę na misję… gdzieś do dalekich, dzikich krajów – postanowiła z siłą betonu, całkowicie o tym przekonana.
– Na misje można jechać niekoniecznie będąc w zakonie – stwierdził ojciec nerwowo. – Kościół pomieszał ci nieźle w głowie! Coś ci się poprzestawiało! – Skrzywił usta nie kryjąc sceptyzmu.
– Kościół nie miesza w głowie, tylko komuniści, ta twoja zakichana lewica – odparowała gniewnie. Po chwili powiedziała cichym głosem – Przepraszam, tatusiu. Spróbuj zrozumieć. Świat wokół nas jest taki rozdarty; na mnóstwo kawałków, rozrzuconych cząstek – skwitowała jego słowa bladym uśmiechem i bladymi przeprosinami.
– I co? I ty to posklejasz? – przerwał jej w pół zdania.
Udało mu się stłumić furię, która już niemal podpełzała mu do uszu.
– Już dobrze – załagodził. – Ale jeszcze się zastanów, moje dziecko. Świata nie posklejasz.
– Już podjęłam decyzję. – Krystyna była bardzo stanowcza, a jeszcze bardziej uparta.
Ojciec rozłożył ręce, jakby chciał podkreślić beznadziejność sytuacji. Wstał z fotela, wyjął saksofon z futerału i uciekł od dalszej niewątpliwej kłótni, jaka stała przyczajona przy fotelu Krysi.
Ona, wyjęła swój, tyle, że w swoim pokoju i słychać było w całym domu ogłuszający jęk i zawodzenie, które zawieszało się nawet na suficie i ścianach, wibrując.
Dom wariatów!
Agnieszka westchnęła ciężko, była poglądów ojca, dalekich od uwielbienia Kościoła, choć wcale nie przeszkadzała jej religijność siostry.
Nie dyskutowały nigdy na ten temat, bo w domu panowała swoboda poglądów; nikt nikomu niczego nie narzucał. Ojciec nie przywiązywał wagi do religii. Mało mówił na jej temat. Może wręcz wcale. Nigdy nie widziała go modlącego się. Można tu raczej było mówić o pewnym sposobie myślenia i działania, na przykład o idei dzielenia się z innymi. – Tak, trzeba pomagać, bezwzględnie, ale niekoniecznie w kościele. To siedzi wewnątrz, w człowieku i nazywa się to po ludzku – przyzwoitością."

 


"– Zawisła między nami gęsta, czarna chmura – odpowiedziała i westchnęła ciężko.
– Coś nie tak?
– Wszystko okay. Mam nadzieję, że to nie będzie tygodniówka. – Wykrzywiła usta. Nie było jej do śmiechu. Zbyszek zbyt często opierał wszystkie sprawy o duży bufet i stale poza domem. A to szkolenia, służby, i inne W każdym razie dużo więcej niż przewidywała był poza domem, a tylko weekendy były wspólne i to nie wszystkie i wcale nie było jak w Raju!
– A mówiłeś, że Piła piękna i będziemy żyć jak w Raju, a ciebie stale nie ma…
Spojrzał ze zdziwieniem. – Taka praca i ciesz się dziewczyno, że mieszkamy w Pile, bo są znacznie gorsze miejsca. Mogłem po swoim kierunku dostać się do jakiegoś wygwizdowa – powiedział, przytulając ją do siebie.
Westchnęła. No cóż, tak wygląda służba wojskowa, musiała się z tym pogodzić.
Gorzej było pogodzić się z jego zachowaniem o wiele gorszym, jak za czasów studiów; Zbyszek będąc najczęściej w terenie, pił na umór, a jej już na co dzień towarzyszył obłędny strach. Widziała, jak niebezpiecznie było mu się poddać, ale i cóż z tego?
Białe oczy szaleńca, w jakiego przekształcał się po kilku kieliszkach alkoholu, zapijanych piwem, wodziły za nią po całym mieszkaniu, a jego pełne usta wypowiadały absurdy, stawiające włosy na sztorc.
– Ktoś tu był?! Kto był u ciebie?! – Spoglądał pod łóżko, do szafy, dopadał gardła. – Zabiję!...Zabiję! – Wrzeszczał z obłędem w oczach.
Był tak dziko zazdrosny, że tracił rozum, który i tak niemal codziennie zalany był alkoholem. Kontrole robił niespodziewanie, przeważnie nocą, bo jak taka piękna dziewczyna mogła sama być w łóżku, skoro koledzy mieli na ten temat sporo wątpliwości?
Boże, jak się bała!
Jej mąż nie panował nad sobą, przeistaczając się w jakieś dzikie zwierzę, które miotało się po całym mieszkaniu, rzucając sprzętami, wybijając szyby w drzwiach, oknach. Zawsze potem żałował i zapewniał, że kocha, że to z miłości taki bardzo zazdrosny…
No… nie tak wygląda miłość… Już to wiedziała całym swoim rozedrganym ciałem.
Tak, to była przerażona miłość, bo przecież i ona kochała i jednocześnie kuliła się ze strachu. Rozrywały się nocą bezpłodne głoski, cięły ostrą krawędź życia. – Co robić?
Najchętniej zwinęłaby się w kłębek i przespała to wszystko, tyle, że rzadko udawało się zasnąć, a wtedy dopadały koszmarne sny i też budziły.
Nierzadko Zbyszek budził, rozwiewał marny spokój nocy przez nikogo nie strzeżony. Jej dobry(?) Anioł stróż spacerował gdzieś po rozdrożach, zbłąkany w zawiłościach życia, a może spał mocnym snem?
Pewne, że nie słyszał, gdy wołała, gdy bladła z trwogi.
Za cicho Go wołała?
Pewnie za cicho, z przerażenia niema.
Chciało jej się wyć, krzyczeć z wściekłości na siebie, z żalu i rozpaczy. Nie wyszło!
Milczała i było to złe milczenie. Znowu spadała w piekło. Coraz wyraźniejsza była wrogość ich dwojga w stosunku do siebie, choć wciąż się kochali.
I cóż z tego?! I coraz częściej zadawała sobie pytanie: jak z tym można żyć??
Nie dawało się.
Nieopisanym bólem jest znaleźć wroga w kochanym człowieku, a on co noc był jej wrogiem, zamiast kochankiem, gotowym zabić w upojeniu alkoholowym.
Co noc zrywały się demony myśli i przepłoszone ulatywały. Serce drgało, kłute ostrą drzazgą wyrzutów sumienia; powinna zostawić to wszystko w diabły, wyjechać do Krakowa, do mamy, która wciąż dopytywała niespokojnym głosem:
– Czy wszystko w porządku, moje dziecko? Źle mi ostatnio wyglądałaś na Skypie. Dziadek dopytuje wciąż o ciebie, Agusia. Martwi się również…"



"– Gertruda spojrzała badawczo. – Jakieś kłopoty w domu?
Pokręciła głową, chwilę się zawahała. – Rzeczywiście mam kłopoty, ale rozmowy nic tu nie pomogą. Na pewno się po kobiecemu domyślasz.
Kiwnęła głową.
– Domyślam się – powiedziała. – Dość często widuję twojego starego napranego jak fuzja. Wszystkie knajpy jego. Przepraszam za brutalność, ale nie mogę na ciebie patrzeć, taką męczennicę.
Pokręciła głową.
Długo patrzyły sobie w oczy.
– Pójdę już…
Czy mam jakieś wyjście? – myślała, spoglądając na koleżankę.
Masz – odpowiedziały jej oczy Gertrudy. Stroskane oczy. Przyjazne.
Chwila zadumy uzbrojonej w tęczę. Zrodziła się po deszczu. Taka piękna… Z oddali prześwitywało słońce, jak nadzieja. Przeszła przez most prowadzący na Wyspę – zieloną aż oczy bolą, wyspę nad cichą rzeką Gwdą, która się rozwidla i spokojnie płynie, zaledwie szumiąc. Rzeka, która nigdy nie wylewa, nie podtapia, nie rani, jest przyjazna… i przyszła podpowiedź. – Do drzwi niedaleko, wystarczy wyjść i już nie wracać.
I jeszcze tylko rosnące cienie żalu..."




"Agnieszka pogłaskała dłoń mamy.
– Dobrze, mamusiu…
– Otworzyła na chwilę oczy. Utkwiła błagalny wzrok w jej twarzy. – Chciałabym ją zobaczyć przed śmiercią…Krysię… Mam tylko takie jedno życzenie – powiedziała drgającym głosem  i znów potoczyła zamglonymi oczyma po sali, by zatrzymać wzrok na zamkniętych drzwiach. Prawa połowa mamy była sparaliżowana, łącznie z ustami, które teraz z trudem układały słowa. – Proszę Aguś...zrób coś… Zostało mi niewiele czasu. Tam, już na mnie czekają… mama, tato i Michaś… Czekają…
Westchnęła cicho i zamknęła zmęczone powieki. Opadły jak ciężka kurtyna po skończonym spektaklu. Z głębi jej piersi wydarł się stłumiony chrapliwy jęk, a potem cichutkie pochrapywanie.
 Poczuła się odrętwiała i zamarznięta. Odeszła powoli od łóżka mamy i weszła do gabinetu ordynatora.
Był nieco od niej wyższy, miał twarz wrażliwca i niebieskie lekko przydymione oczy. Rozpoznała w nim dawnego kolegę z liceum, a właściwie kolegę Heńka. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem.
– Mogę porozmawiać? – spytała rozedrganym głosem. – Chciałam zapytać o stan mojej mamy.
Złe myśli opadły ją jak zgraja wygłodniałych wilków.
– Agnieszka? Na sto trzy leży twoja mama? No cóż – chrząknął. – Nie ukrywam, nie jest najlepiej, ale miejmy nadzieję. Wszystko w rękach Boga…
Potarł w zakłopotaniu czoło. Już Heńkowi mówił, że nic z tego nie będzie, to kwestia kilku godzin, może dni, zależy od serca, jakie mocne.
Chwilę milczała, jakby zbierała siły po przeżytym szoku. Usiadła wyprostowana jak struna w jej skrzypcach.
– W rękach Boga?? Nic nie można zrobić? – Serce waliło jak miech kowalski.
Lekarz zagryzł wargi i stwierdził, że najlepiej przejść do rzeczy. Tu nie ma co owijać w bawełnę. – Przykro mi… Mogę podać tylko morfinę, to wszystko. Mało, że udar, to jeszcze cukrzyca, której nie można opanować. Brakuje żył, nie ma się w co wkłuć. Nie ma też krążenia i obawiam się, że niedługo potrzebna będzie amputacja nogi, bo nastąpi martwica. Przykro mi…
Skuliła się w sobie, potem wyprostowała plecy, wstała na sztywnych nogach i wyszła bez słowa. Czuła na plecach jego wzrok tak wyraźnie, jakby był dotykiem dłoni.
Wsiadła w samochód i jakimś cudem szczęśliwie dojechała do domu, gdzie już czekał ojciec.
– I co? Jaki stan Maryni? Rozmawiałaś z lekarzem? Co powiedział? – Ledwie weszła, niespokojnie oczy ojca  przeszyły ją na wylot,
– Źle to widzę, tato… – Rozpłakała się. – A… ty? Jak się czujesz? – spytała, wycierając łzy skapujące po policzkach.
Skurczył się. Usiadł ciężko na sofie.
– Wiem, Aguś… Nic nie możesz zrobić – powiedział z rozpaczą. – Heniek też nic nie może zrobić. On tam jest codziennie przy naszej mamie – dodał, wykrzywiając usta. – Jego zrozpaczone oczy biegały po pokoju, by zatrzymać się na twarzy córki.
– Nasze życie z twoją mamą dotąd pełne szczęścia, skończyło się jak zeszyt w kratkę cały zapisany złotymi myślami. Nie wyobrażam sobie dalszego życia bez niej. Ona była dowodem na istnienie magii… – Zamrugał powiekami.
– Miejmy nadzieję, tatusiu… Trzeba mieć nadzieję – wyszeptała suchymi ustami. Serce waliło tak mocno, jakby miało wyskoczyć prosto na jej dłoń, którą wyciągnęła do ojca.
Pokręcił głową, przejechał ręką po twarzy, jakby odganiał złe myśli."


 
"Ledwo weszła do pokoju, jej uśmiech przygasł, oczy rozszerzyły się, a żołądek chwycił kolejny bolesny skurcz. Nie, nie wie, czy to żołądek bolał, czy wątroba, czy jeszcze coś innego. Ból promieniował, rozchodził się po całym ciele.
Przystanęła przy oknie, wpatrując się we fruwające płatki śniegu.
Jest wszystko w porządku. Jest wszystko w porządku… powtarzała niemal na głos, jakby od tego powtarzania miało stać się to prawdą.
Wiedziała jedno – ona musi być zdrowa, bo nie pojedzie już nigdzie na żadną misję, a to będzie dla niej gorsze od śmierci… Ona musi…
Już się czuje dobrze, już wszystko odpuściło. To chwilowa niedyspozycja – pocieszała się w ciszy pokoju, zaciekle próbując nie poddać się zmartwieniom na własny temat.
Tylko jeżeli jest wszystko w porządku, to dlaczego tak się podle czuję?...

W ciszy nocy usiłowała pozbierać myśli. Nie na darmo siostry wysłały ją na urlop zdrowotny.
– Porobisz sobie wszystkie badanie, podreperujesz nerwy ojca, bo pewnie po śmierci mamy nie czuje się najlepiej?
Nie najlepiej??
On czuł się o wiele gorzej, jak ona; samotny, stargany bólem, który dzielnie ukrywał, a wyglądał, jakby dźwigał na sobie losy całego świata – mama była przecież całym jego życiem.
No właśnie…
Czy to ona przyczyniła się do jej szybszej śmierci?
   Przepraszam… mamusiu… przepraszam…
Usiadła w fotelu tuż przy oknie z podkulonymi nogami. – Boże! Jaka się czuła rozdarta! W milczeniu roiły się myśli.
Siarczysty mróz rysował na szybach kwiaty, od których wcale nie robiło się cieplej na duszy. Od kilku minut bezskutecznie starała się uspokoić burzę, która narastała; jeszcze się nie rozszalała, ale gotowa wybuchnąć. To wszystko; śmierć mamy, ból ojca, jej choroba, były takie nabrzmiałe wyrzutem.
Do kogo?
Wyjęła różaniec. – Matko Boska, czemu jestem taka niespokojna?
Proszę o łaskę wyciszenia…
W oddali patrzyły na nią oczy Karola. Ciepłe.
Były pomiędzy kwiatkami na szybach, które namalował mróz.
- Przyjdź jutro do przychodni… Bez kolejki!
Jego spojrzenie było tak nabrzmiałe słowami, że stało się niemal ogłuszające.
Też jej nie był obojętny…?
Musisz wierzyć, dziewczyno we własne siły i znaleźć wyjście z każdej sytuacji, Bóg ci pomoże – mówiła do siebie, nasłuchując ciszy w pokoju każdym nerwem ciała."



            "Czuła się fizycznie znacznie lepiej, jak za pierwszych dni, kiedy tu trafiła z ostrymi boleściami, i kiedy to Karol niemal bezradnie zaglądał jej w oczy, poprawiał kroplówkę, debatował z lekarzami, uciekał do swoich zajęć, by po kilku godzinach znowu się pojawić z ciepłym uśmiechem, z błyskiem w oku – jej prawdziwy przyjaciel, jak go nazywała, modląc się do swojego jedynego Pana.
Chryste, mój ukochany, daj mi siły…
Siły? Do czego siły?? – pytała tylko czasami.
Teraz, po blisko miesięcznym leczeniu, pytała codziennie.
Dzisiaj, kiedy ją Karol pogłaskał po dłoni, odgarnął niby niezamierzenie włosy z jej czoła, zachciało jej się płakać, zabrakło tych sił, ale nawet nie drgnęła jej twarz.
Tylko oczy żyły…
I nie mógł tego zauważyć!
I nagle ogarnął ją strach.
Przed czym strach?
Serce ścisnęła żelazna obręcz i poczuła niemal fizyczny ból. Całe życie musiała być dzielna. Czy to jeszcze mało, o Boże?
Czy muszę być jeszcze bardziej dzielna? Znów walczyć?
Tym razem ze sobą.
Wtedy zresztą też ze sobą! – Ksiądz Ludwik!
Stale ze sobą!
Wtedy potrafiła to stłamsić, nim się rozwinęło. Ksiądz Ludwik nie był zainteresowany nią, jak kobietą. Jego oczy nie płonęły na jej widok, jak oczy Karola…
Może i dlatego jej oczy, też szybko zgasły. Zabiła w sobie, to jeszcze niezbyt wykrystalizowane uczucie do mężczyzny – pracą. I było dobrze. Było wspaniale. Ludwik był jej bratem duchowym. Przyjacielem.
A teraz? O zgrozo!
Ogarnęła ją fala bezdennej rozpaczy, na nowo wrócił strach. Strach przed miłością inną niż znała i jeszcze te wyrzuty! A przecież nie zrobiła nic złego.
Budziły się w niej zmysły, po cichu, dzień po dniu większe. W ukryciu jeszcze, ale się budziły.
I NIC NA TO NIE MOGŁA PORADZIĆ.
A czyż nie była kobietą z krwi i kości?
Kobietą, którą stworzył Bóg, dał hormony, zmysłowość i rozum?
A teraz postawił na jej drodze Karola, bo przecież postawił.
I to chyba nie na próbę jej sił?...
Nie był okrutny. Był dobry…
– Mój dobry Boże, co ja mam robić??
Milczał, a ona czuła bunt całego ciała. Wystarczy, że do łóżka zbliżył się Karol z tym swoim ciepłym uśmiechem, wystarczy, że dotknął jej czoła, ręki… włosów.
A co najgorsze, zaczynała odkrywać w sobie prawo do miłości innej jak do umiłowanego Chrystusa. I cóż z tego, że czuła się coraz bardziej przerażona, szczególnie nocą, która nie pozwalała zmrużyć oczu, osuwała na kolana, składała ręce w gorącej modlitwie, żarliwej?
– Trzeba się uczyć cierpienia powoli, po ziarenku… Bo to przecież było cierpienie.
Duszy.
Bo przecież nie dawała sobie przyzwolenia i wręcz starała się zabić to dojrzałe już PRAGNIENIE."


"Oddychała spokojnie, jakby chcąc poukładać sobie w głowie to wejście smoka, jakim było wejście Karola na salę i wywołane tym zamieszanie. Do tej pory wydawało jej się, że potrafi ukryć przed rodziną swoje rozterki natury moralnej, czy choćby skryć obopólny afekt, jakim się niewątpliwie darzyli; Karol i ona…
Czy to był tylko afekt?
Nie… to było coś więcej…
W głowie łupnęło prawdą. Niechcianą i głęboko skrywaną prawdą. Powinna iść do spowiedzi.  Zrobi to w najbliższym czasie. Może będzie lepiej??
I cóż to za myśli? Jak to – może??
Pokręciła głową w żalu nad samą sobą. – Przepraszam cię, Panie Boże…
Wyjrzała przez okno. Spojrzenie chwilę pobłąkało się po tym, co na zewnątrz; chmurnym niebie, czubkach drzew ubranych w białe czapki, by spocząć na ziemi przykrytej białą kołdrą, po której dumnie spacerowały czarne ptaszyska. Beztroskie. Bez jej problemów – też dzieci Boga…
Dobre dzieci Boga, ona była już złym dzieckiem.
Z odrętwienia wyrwał ją dźwięk komórki. To siostra Luiza – odczytała na wyświetlaczu. Ucieszyła się. Pojaśniały oczy
– Dobrze się czuję. ( Fizycznie – dodała w myślach). Jutro koniec leczenia szpitalnego. Mam nadzieję, że już niebawem będę z wami.
Znowu łupnęło w głowie – aż tak bardzo za tym nie tęskniła…
I znowu ten okropny wyrzut w sercu. – Przepraszam cię, Panie Boże…
Pomału zeszła do kaplicy. Przyklęknęła. Złożyła ręce w modlitwie. Przymknęła oczy zupełnie rozdarta.
Jeden wielki strzęp człowieczy. Grzeszny…
Tam, w środku siedziała już zakorzeniona myśl, świadomość będąca grzechem: wystarczy jeden jego uśmiech, jeden dotyk ręki… i fałszywym jest oszukiwanie i siebie i Ciebie o Boże.
– Przepraszam, przepraszam. Wybacz grzesznicy.
Patrzył  na nią z miłością rozpostarty na krzyżu. – Wiem, że mnie rozumiesz. Wiem, że nie potępiasz…
Ukryła twarz w dłoniach. Piekła. Paliła. Nic dziwnego – przecież próbowała się z Nim układać, szukając w Jego miłosierdziu usprawiedliwienia.
Czy było?
Poczuła taką rozpacz, jakby utraciła naraz i miłość Boga i miłość rodziców.
Gorzej!
Niemal bezwładnie rozłożyła się na zimnej posadzce, jakby ktoś wstrzyknął jej lek zwiotczający mięśnie. Trwała tak kilka godzin pogrążona w głębokiej modlitwie. Ocknęła się ze świadomością, że do kaplicy weszło parę osób. Wstała i niemal lekka weszła na swoją salę. Wciąż była to separatka. Aż do jutra. Skrzywiła usta. O ile bardziej wolałaby leżeć na dużej sali wraz z innymi chorymi.
Dlaczego o to nigdy nie poprosiła?!
ŁUPNĘŁO w głowie prawdą. – Była malutkim, słabym i marnym człowieczkiem. W głowie aż roiło się od czarnych myśli na swój temat. Pokiwała głową ze współczuciem dla samej siebie.
Gdzie ONA zniknęła?
Gdzie się podziała dawna siostra zakonna?
Nie były to wesołe refleksje. Przygryzła wargę, wyprostowała głowę. – Zaraz po ślubie Ani wracam do Zgromadzenia – postanowiła. Tam, w otoczeniu sióstr wrócę do siebie…"
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz