Mocną
stroną powieści są jej bohaterowie. Ciekawi, wyraziście zarysowani,
spontaniczni i różnorodni. Ich zachowanie skłania do refleksji. Czy można sobie
wybaczyć, zaakceptować swoją winę i żyć dalej? Każdy ma prawo do popełniania
błędów, lecz niektóre z nich są niezwykle trudne do naprawienia - bywa to
niemal niemożliwe. Jednak dopóki się z nimi nie uporamy, ból będzie tkwił
głęboko w naszej psychice. Książka jest ogromnie wciągająca i czyta się ją
błyskawicznie. Porusza trudne i drażliwe problemy. Sprawia, że zaczynamy się
zastanawiać, czy nasze życie faktycznie jest takie puste i nieszczęśliwe, czy
też patrzymy na nie po prostu ze złej perspektywy. Poruszane tematy uniwersalne - miłość,
przyjaźń, oddanie, śmierć, a w końcu codzienne życie każdego z nas oplątane
polityką sprawiają, że w tej książce
możemy często dostrzec samych siebie, a to czyni ją interesującą.
"- Ja sam siebie
nie rozumiem, dziewczyno – wykrzywił usta.
Przez długą chwilę patrzył w jej
oczy – ogień znikał z jej twarzy, a na jego miejsce wkradała się
rezygnacja i coś jeszcze.
- Dobrze –
zgodziła się. – Możesz sobie iść. – Sprawiała wrażenie spokojnej, ale dziwnie
spiętej. – Idź sobie – powtórzyła niecierpliwie.
Ubrał kurtkę.
Zanosiło się na burzę. – Tylko nic nie kombinuj…– Pogroził jej palcem.
- Proszę…- usłyszał
jeszcze w drzwiach.
Nogi poszukały samego siebie.
Były posłuszne czemuś, co nimi zawładnęło i sterowało. Nie wiedział dokąd
go zaprowadzą, i nie dbał o to. Nagła głuchota odgrodziła go od jej
skamlenia. Nic nie słyszał, nic nie czuł. Tylko głód ściskający gardło.
Wałęsał się bez celu kilka godzin,
walcząc sam ze sobą, kompletnie wykończony, zużyty, storpedowany, a kiedy
wrócił do domu po kilku godzinach, zamarł ze zgrozy. Jego ciałem wstrząsnęły
dreszcze, chcąc wydobyć coś, cokolwiek, z zamarzniętego nagle mózgu.
Na łóżku leżało rozciągnięte
bezwładne ciało Agaty. Zamknięte oczy, uchylone usta, rysy spokojne, jakby uwięzione
od nękających zmór.
- Agata..a..a…
a! – Chwycił się oburącz za głowę. – Boże, spraw, żebym się obudził…
Nie, nie spał. Agata nie dawała
odznak życia. Głosy w głowie ogłuszyły. Niebo waliło się, przygniatało. Drżącymi
rękoma wykręcił numer pogotowia.
- Moja
dziewczyna przedawkowała. Szybko! Błagam, szybko… Nie, nie wiem, czy żyje…
Przyjechali po dziesięciu
minutach. Załadowali bezwładne ciało na nosze, a on zacisnął oczy, a po chwili
był już na dworze.
Zdenerwowanie, ból, snuły się za
nim jak widmo nieruchome, zimne w środku od zgrozy i echo jego kroków snuło
się za nim, kiedy przemierzał drogę potykając się o kamienie. Szedł, szedł i
ukazała się tafla jeziora. Głos wody mroził, wiatr zmarszczył powierzchnię
jeziora. Był poza miastem. Nad nim histerycznie rozświetlony księżyc, który
sprawiał, że świat wydawał się walić na jego głowę. Usiadł na brzegu – głos
wody stał się ledwie słyszalnym, ale groźnym szeptem: i co teraz?
Lodowate szpony szarpnęły
wnętrzności, uwięziona w gardle grdyka nie pozwoliła przełknąć. Zgarbił się,
jakby to miało coś pomóc a następnie przymknął oczy i wystawił twarz na
uderzenia wiatru. Zawodził w dzikim, prymitywnym rytmie.
– Agata… a… a… Nie… nie
umieraj… j… j…
Wyjął komórkę. Zaciążyła jak
kowadło.
- Czy… ona
żyje?!
- Niestety.
Nic się nie dało zrobić – usłyszał bezlitosne.
Chwycił się obiema rękami za
głowę, podtrzymując ją, żeby poukładać myśli. Rozpierzchły się przerażone,
zdumione, otępiałe.
- C… o… o?!
Nie żyje?
Młot kowalski uderzył po głowie i
w głowie. Schylił się przygarbiony. – Wciąż walił ostateczny i wyrazisty,
doskonale świadomy wagi tego, co niósł. – Nie żyje… Nie żyje… Nasilił
się, podniósł jak mroczna fala zalewająca mózg, by rozbić się w pył niewiary,
niedowierzania i nagle cofnął się zabierając ze sobą całe połacie jestestwa.
Powlókł się do domu. Był sam. I te atakujące wściekle myśli.
Jak sobie z nimi poradzić?
Jak ugasić ten
żar spalający duszę od środka?
Jak spojrzeć w lustro,
gdy wątpliwości kpią sobie do żywego?
Wśliznął się do wanny i pozwolił
ciepłu wody ogrzać swoją duszę. Nic nie dało. Muszę z kimś porozmawiać.
Muszę! Nie znajdzie dość siły, by przeżyć noc i wszystkie następne dni.
Wykręcił numer
do Zygmunta. Przez chwilę w telefonie panowała cisza, a później usłyszał w nim
zaspany głos brata. – Słucham?
Odłożył słuchawkę. Co mu miał
powiedzieć??
Stchórzył. Może jutro…
Palce drżą niebezpiecznie,
szukając po szufladach, dusza drży i krzyczy choć jej ciepło, wszystkie włókna
ciała naprężone do granic wytrzymałości, napięte nerwy grożą, straszą, skamlają
o jeden niuch. – Jeden, malutki niuch. Tylko jeden.
Zrzucony z urwistego brzegu,
wciągnięty w rozpacz – nie! Nie mogę się dziś naćpać.
Już nigdy! –
Przyrzekał sobie po raz n- ty.
Chwycił głowę w dłonie i poddał
się ogromnemu zmęczeniu, które ścinało z nóg. Wyszperał w szufladzie tabletkę
nasenną, chwilę się zawahał. Nawet tego nie powinien brać, ale nie uśnie
inaczej.
Podziałała bardzo szybko, senność
nękała go z prostackim uporem, ale sen nie chciał nadejść. Szare komórki
jeszcze się broniły – bo kiedy się obudzi, znów dotrze świadomość, że Agaty już
nie ma, odeszła, a on jest temu winien!
Winien! Winien! Winien!
Wiatr wył za oknem całą
nieprzespaną noc. Nad ranem odleciał w koszmar, a tu trzeba się było zwlec do
pracy. Dzień wstał na ulicy i w jego umyśle.
Unikał ludzi, przełożonych
i spojrzeń. Na pytanie koleżanki : „ Co się z tobą dziś dzieje?”
odpowiadał wzruszeniem ramion. – Nic, źle się czuję. Tak bywa po przepiciu. Źle
się czuł? Mało powiedziane.– Czuł się jakby dostał obuchem w głowę.
Przewracał co jakiś czas kieszeń
do góry nogami w poszukiwaniu jakiejś drobnej „odtrutki”, jakiegoś lekarstwa, a
potem wyzywał siebie, ubliżając sobie od najgorszych. – Chwała Ci Panie, że nic
tam nie ma…
(Ty skurwielu dziki – to do
siebie.) – Obiecałem Ci Panie Boże i dotrzymam słowa, choćbym miał się
przekręcić, choćbym miał tu skonać…
A
może dobrze, żebym skonał?
Nie, Ty Panie masz dla mnie krzyż.
Ciężki. I muszę go nosić. Muszę! Muszę!
Szept wiatru zwodniczy.
Gdyby tylko, gdyby tylko…
Nie! Nie mogę!
…Nie dam rady. Jestem jak ten robak, którego
trzeba wdeptać w ziemię.
Jeszcze przesłuchanie na policji.
Musi przez to przejść, przez szereg pytań. Niektóre ominąć, bo niebezpiecznie
śliskie.
Pytania.
Wszędzie pytania.
Miał coraz większe trudności z
przytakiwaniem, bądź zaprzeczaniem. Nie znajdywał słów, jakby miał kamień w
gardle. Pytania te tłukły się echem w skroniach, jak głuche zaklęcia; Dlaczego
to zrobiła? Czy mieszkaliście razem? Kochanka, koleżanka? Czy wiedział pan, że
ćpa? A pan?? A ja, co?!
Coś się w nim skurczyło,
zamknęło, jak muszla w obliczu zagrożenia. Spojrzenie zamarło w bezruchu
powiek, blady uśmiech rozmył się na twarzy.
Wyszedł bez słowa pożegnania, z
brodą wbitą w szyję, jeszcze bardziej rozbity, znarkotyzowany, pozbawiony
życia.
Nogi poniosły
na dworzec PKS. Wsiadł w autobus do Piły. Został mu tylko Zygmunt i Agata.
Wszedł powoli po schodach, i przez całą wieczność dygotał pod ich drzwiami,
zanim wreszcie zdecydował się zapukać zdrętwiałymi palcami. Powietrze stało się
nagle jakby cięższe, bardziej duszne. – Nie powinien tu przychodzić…
Otworzyła mu Agata z Zygmusiem
na ręku. Spojrzała ostrożnie. Adam wyglądał jak skopany pies i wydawał się
zupełnie wyrwany ze swojego życia, bezradny jak to dziecko, które trzymała na rękach.
- Stało się
coś strasznego – wychrypiał.
Przez chwilę walczył ze sobą o
odzyskanie wewnętrznej równowagi. Niemal fizycznie czuł, że Agata próbuje
przeniknąć jego myśli. Otworzył usta i od razu je zamknął, po czym wziął
głęboki oddech i wypełnił sobą drzwi.
- Chciałem
pogadać z Zygmuntem, z tobą… Muszę z kimś pogadać. Muszę! W pracy nie
mogłem. – Zabrzmiało rozpaczliwie, błagalnie. – Już nie ćpam, Agata, tylko
dźwigam na plecach nienajlepszy bagaż doświadczeń. Bardzo mi uwiera i nie daję
rady w pojedynkę. Moja dziewczyna… moja dziewczyna… Nie udało jej się
uratować. Umarła. Wczoraj umarła… Zaćpała się na śmierć. Nie żyje. Ona nie
żyje! – Skulił się, przygarbił. – Moja głowa stała się mała, o wiele za mała,
żeby to wszystko ogarnąć.
Jego oczy spoglądały na Agatę z
rozpaczą, a twarz zamykała się w spazmie fizycznego bólu.
- Wejdź. – Agata
szerzej otworzyła drzwi."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz