Monolog
o psie rodem z windy.
Od kilku dni mieszkam w bloku tzw. ful wypas,
na czwartym piętrze. Winda już od garażu, domofon i takie tam inne. Sąsiedzi
też póki co nie zaleźli za skórę, a pomogli wnosić do windy a i do domu pudła i
nie tylko. Szybko się ogarnę, pomyślałam zadowolona i zabrałam się za porządki.
Zdążyłam rozpakować kilka pudeł, ułożyć zawartość w odpowiednich miejscach, gdy
usłyszałam w domofonie chłopięcy falsecik.
– Bardzo proszę odblokować windę.
Wystarczy tylko nacisnąć… Nie mogę jej uruchomić. Stoi na czwartym...
– Ja też nie wiem, czy mi się uda, może
trzeba mechanika… – zasugerowałam grzecznie.
– Ale niech pani chociaż spróbuje.
No
dobrze, pomyślałam. Nic to nie szkodzi spróbować. A nóż się uda. Winda w końcu
blisko. A muszę podkreślić, że jestem bardzo uczynną osobą. Wyszłam i skierowałam
swe kroki wprost do winy. Nacisnęłam guziczek, drzwi windy otworzyły się bez
problemu, i włosy stanęły mi dęba. Na wprost mnie szczerzył żółte kły rotwailer.
Wielkie bydlę. Sam na dodatek, bez właściciela. O mój Boże! Rotwailer! Zagryzie
jak nic.
Zrobiłam
w tył zwrot i zamiast wprost do domu, doskoczyłam schodów, które były bliżej i skacząc
w popłochu po dwa stopnie, zbiegłam co sił w nogach na parter. No, totalny
odpał, ale to wszystko przez to przerażenie.
Kiedy
już dopadłam drzwi wejściowych, kilku chłopaczków, nastoletnich paskudów,
zanosząc się śmiechem, rozpierzchło się na wszystkie strony świata. No dobra.
Chłopcy lubią robić psikusy, wytłumaczyłam sobie i popłoch minął. No, może nie
do końca, bo jednak nie odważyłam się wejść do windy, bo i licho wie, co takie
paskudy mogły jeszcze wymyśleć. Czujnie i powolutku weszłam po schodach na to
swoje czwarte piętro. Odsapnęłam, po czym oniemiałam, nie wierząc własnym oczom.
Otóż na mojej wycieraczce, rozciągnięty na całą jej długość, leżał ten wielki
przyjemniaczek z windy rodem. Łypnął na mnie okiem i zdawało mi się, że nawet
przyjaźnie. Chwilę postałam nieruchomo w odpowiedniej odległości, chwytając
oddech, bo i licho wie, czy przyjaźnie łypał, aż tak to się nie znam na psach,
po czym zbliżyłam się niepewnie i przemówiłam chytrze i pieszczotliwie:
– Odejdź, piesku, proszę, odejdź z mojej
wycieraczki. Ja muszę wejść do domu…
Nic.
Łypał na mnie nadal.
– Odejdź, piesku… piesiuniu – poprosiłam
grzeczniutko, ułożonym tonem.
Nic.
Ani drgnął. Wyjęłam z kieszeni fartuszka cukierka, bo zawsze podjadam słodycze
w czasie pracy i kucając, podsunęłam mu pod nos. Chwycił cukierka w swoje
długie zębiska i aż się rozczuliłam, że tak bardzo delikatnie. Pies obwąchał mi
rękę, polizał ją, i w nagrodę wstał. Otworzyłam więc drzwi, a na co on tylko
czekał, bo jednym susem wpadł do mojego mieszania i rozgościł się na kanapie. No….
jeszcze lepiej! I co teraz?! – pomyślałam przez chwilę, i wpadłam na genialny
pomysł, że napiszę i wydrukuję kilka, czy też kilkanaście ogłoszeń typu –
znaleziono psa rasy…. itd. Właściciel
proszony pod numer mieszkania nr.10, i je porozwieszam i tu i ówdzie. Również
na drzwiach windy. Było nie było – pies rodem z windy. Tak też zrobiłam,
przysiadając przy komputerze pod czujnym okiem psa. Napisałam co potrzeba,
wdrukowałam, ale nie dało rady wyjść z domu. Za każdym razem (a prób było
kilka), gdy tylko zbliżyłam się do drzwi, pies ruszał za mną, zeskakując z
kanapy i je skutecznie blokował.
– Złociutki, nie rozumiesz tego? Ja
muszę wyjść w twojej sprawie. W twojej! – zaakcentowałam.
Nie
rozumiał. Nic a nic.
– Cukiereczka?? – wpadłam na genialny
pomysł, wyjmując z kieszonki „Michałka”.
Rzeczywiście
pomysł był przedni. Pies uwielbiał „Michałki”, podobnie jak ja. I jak ja nie
zaspakajał się po jednym, czy dwóch, to był tylko zaczyn. Owszem, wstawał
posłusznie, i jak na komendę, czekał aż mu podam słodycz i wracał na kanapę.
Kilka razy powtórzyłam ten zabieg i w końcu pies z windy rodem, pozostał już na
kanapie, czując się najwyraźniej nasycony, a ja spokojnie wyszłam z domu,
dzierżąc w dłoni kilkanaście ogłoszeń. Pierwsze przykleiłam na drzwiach winy, a
następne na pobliskich drzewach, wokół mego bloku i dalej, a także na drzwiach
sklepu, gdzie poszłam po ulubione słodycze mojego już niemal psa, który zadomowił
się jak nic na mojej kanapie i już nie miałam pewności, czy zechce z niej
zejść. Chyba tylko po słodycze.
Schodził,
okazało się również wtedy, gdy mnie wyczuł pod drzwiami, czy może też wyczuł te
cukierki, co to zakupiłam. Przywitał mnie z zadowoleniem, merdając ogonem.
Pogłaskałam go, podałam cukierka, a on spojrzał mi przymilnie w oczy i wrócił
na swoją ulubioną kanapę. Usiadłam obok a on z
tej uciechy zaczął mnie znowu namiętnie lizać po obu już rękach, po czym
nieoczekiwanie oblizał mi twarz szerokim, różowym jęzorem. Rozczuliłam się
kompletnie i podałam mu tym razem krówkę ciągutkę. Prawie skleiła mu zęby… No
trudno. Podczas gdy pies wywijał mordą na wszystkie strony, ja zaczęłam rozpakowywać
resztę pudeł. I w tym momencie usłyszałam dzwonek u drzwi. Pies zerwał się z
kanapy i zaczął wściekle ujadać z nosem przy samych drzwiach.
– Odejdź – poprosiłam, podając mu następną
ciągutkę, którą tym razem od razu łyknął, co skutkowało tym, że nie skleiła mu
zębów, i grzeczniutko wrócił na kanapę, rozciągając się na niej z lubością. Przestał
też szczekać bardzo ukontentowany. Ja również.
– Do..o..o..bry piesek! – pochwaliłam
przedwcześnie i pośpieszyłam otworzyć drzwi.
– Ja w sprawie ogłoszenia… To mój pies, wabi się
Zbój, pani go odda – wydarł się falsetem jakiś młody pryszczaty.
Zbój
na widok młodego obnażył kły i zawarczał jak przystało na zbója. Tyle, że z
kanapy.
– Ależ proszę bardzo, zawołaj go, i
znikajcie obaj, bo mam sporo roboty – powiedziałam twardym głosem, wietrząc już
kłopoty.
– Zbój! Do nogi! – wrzasnął pryszczaty.
Nic.
Pies ani drgnął. Patrzył mi w oczy. Mnie, rozumiecie? Mnie, obcej kobiecie!
– Zbój! Idziemy! No dalej, szybko! –
zdenerwowała się chłopaczyna.
Zbój
zawarczał i ani myślał się ruszyć. Nadal suszył kły.
Młody
zbliżył się do psa, na co spojrzałam ze zgrozą, bo naniósł mi błota na jasny
dywan, a z jeszcze większą zgrozą ujrzałam, jak Zbój już niemal rzuca się
pryszczatemu do gardła. Podałam mu szybko krówkę ciągutkę i uspokoił się na
chwilę. Ale tylko na chwilę. Młody znowu próbował przywołać Zbója do
posłuszeństwa, na co on udziabał go w nogę, a właściwie i konkretnie to w udo. Dobrze,
że nie wyżej. Młodzian odskoczył w tył i rozwrzeszczał się na cały blok, a pies
rozszczekał się tak, że pod moje drzwi zbiegły tabuny sąsiadów. Jak nic, zaraz
pojawi się policja! Że niby maltretuję dziecko. Ludzie walili w drzwi, więc musiałam
je zakluczyć, bo Zbój gotowy był i ich zagryźć. Póki co ujadał zaciekle, chłopak
darł się histerycznie, a ja podawałam psu aż po dwa cukierki naraz, myśląc z
niepokojem, że kończą się i Michałki i ciągutki, podobnie jak kończy się moja
cierpliwość.
Niechby
już ta policja przyszła! Ale nie! Gdzie tam. Im się nie śpieszy. Pewnie wszyscy
na miesięcznicy, bo dzisiaj dziesiąty.
– Co pani zrobiła z moim psem? – Zawył
tymczasem pryszczaty, trzymając się wciąż za uszkodzone udo swojej lewej nogi.
– Ja?? Nic. Uspokoiłam go, bo pewnie by
cię zagryzł i tych za drzwiami. Proszę przyjść z ojcem lub matką, i koniecznie
z kagańcem – powiedziałam stanowczym tonem i już było mi żal Zbója. Mógłby u
mnie na tej kanapie zostać… Ja mam przecież swoje drugie wygodne łóżko w
sypialni, a pryszczaty musi być bardzo złym młodzianem, skoro pies go nie lubi.
Najwyraźniej się do niego nie upodobnił. Całkiem milutki psiunio.
Chłopak wzruszył ramionami. – Pani mi
otworzy drzwi…
– A i owszem – odpowiedziałam.
Wyszedł.
Minęło z pół godziny i rozległ się dzwonek u drzwi. Pewnie to pryszczaty z
rodzicami. Ludzie już sobie poszli. I dobrze. Zbój wyraźnie źle reagował na
obcych. Okazało się, że nie tylko na
obcych. Znowu zaczął ujadać wściekle, gdy tylko wyczuł kto dzwoni do drzwi, więc
dałam mu cukierka, z przerażeniem stwierdzając, że to przedostatni i otworzyłam
drzwi. Rzeczywiście było tak, jak pomyślałam. Do domu weszli właściciele psa nie
wycierając butów; mężczyzna wagi ciężkiej i pryszczaty.
– My po psa… – stwierdził obcesowo ten
starszy, a potem wydukał też obcesowo – dzień dobry.
Kolejność
ta, ani ton głosu, nie spodobały się ani mnie, ani psu.
– Proszę go przywołać i znikajcie stąd
– powiedziałam z westchnieniem, bo żal mi było psiny, co to tak namiętnie
lizała mnie po rękach, jak nikt dotąd.
–
Zbój, do nogi! Idziemy! – wrzasnął starszy i zbliżył się do kanapy, na co pies
najeżył się, a potem zeskoczył jednym susem ze swojego już niemal legowiska i
dopadł najpierw jego uda, potem próbował dopaść gardła, ale ten był zbyt
wysoki, więc dopadł piersi. Ciężar musiał być olbrzymi, bo mężczyzna zachwiał się
i tylko miał szczęście, bo za nim stał dębowy stół z mocnymi nogami, na którym
się wsparł, klnąc, aż mnię prawie uszy zwiędły. Mężczyzna był najwyraźniej jak
na moje oko, wystraszony i wściekły, a ja musiałam zachować zdrowy rozsądek i
wyjść jakoś z tej koszmarnej sytuacji. Wyjęłam więc ostatniego cukierka,
wymachując nim w powietrzu.
– Proszę, piesku, weź… Bardzo dobra
krówka…
Zbój
złagodniał, chwycił cukierka i usiadł, tym razem przy mnie, dając wyraźnie
znak, kto tu jest jego panem. Polizał mnie po ręce. Rozczuliłam się znowu, ale
tak w sobie, w środku.
– No i co teraz? – spytałam niepewnie.
– Niech mu pani założy kaganiec! –
odpowiedział starszy. – Co pani z nim zrobiła?! – krzyknął.
Wzruszyłam
ramionami wstrząśnięta. Ja?! Ja coś zrobiłam!?
– No niech mu pani założy… – niemal
rozkazał, podając mi kaganiec.
– Wrrrrrrrrrrrrr….. – Zdenerwował się
Zbój, gdy ujrzał w wyciągniętej dłoni mężczyzny, kaganiec. Widać był na niego
uczulony. Usiadł, przyczaił się, szykując do skoku.
– To panu zaraz go założę! – odkrzyknęłam
nerwowym tonem.
Mężczyzna
wycofał się powolutku w stronę drzwi. Jego własny pies już miał wyćwiczone
skoki i niechybnie teraz, dopadł by jego gardła.
– Trudno, widzę, że to bydlę za chwilę
mnie pożre, nic tu po nas. Idziemy, synu. Pies stracony – powiedział, a ja
odetchnęłam.
Nie miałam już cukierków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz