Stowarzyszenie Przyjaciół Festiwalu Nauki w Pile w 2010r. przy współudziale PWSzZ zorganizowało konkurs pt. " W poszukiwaniu tożsamości kulturowej miasta", w którym zajęłam I wyróżnienie opowiadaniem: " Przodek", i które zostało opublikowano w wydawnictwie zbiorowym o tożsamym tytule.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć i opowiadanie.
PRZODEK
Śliczną twarz Natalki rozświetlił
najpierw uśmiech, w którym w równych proporcjach kryły się niewinność, jak
i skłonność do psot, a potem po pokoju przeleciały melodyjne nutki
śmiechu. – Mama wspominała, że pochodzę ze szlachty. Czy to prawda, tato?
- Prawda.
Wypięła pierś do przodu. – Szlachcianka! A to
ci dopiero…Zrobimy drzewo genealogiczne naszej rodziny, ale takie sięgające
średniowiecza! Sądzę, że mamie nic nie sprawi większej przyjemności…Co ty na
to? Pomożesz mi?
Potarł czoło.
- Poszperasz tatuś w tej sprawie?
– zajrzała mu w oczy.
- Poszperam – obiecał z
uśmiechem.
Po kilku tygodniach Natalka wróciła
do tematu.
- I co? Masz jakieś sensacyjki? Podwinęła
nogi, sadowiąc się na kanapie. – Opowiadaj.
- A mam...Korzenie mamy zahaczają
może nie o średniowiecze, a przynajmniej mnie nie udało się do nich dotrzeć, ale
o XIX wiek z całą pewnością. Sądzę jednak, że bardziej zainteresuje cię fakt, że
przodek twojej mamy, Maciej, mieszkał w Pile i był notariuszem, jak ona, a i na
tym historia się nie kończy.
- W Pile? Notariusz?– zdziwiła
się. A kiedyż to było?
- Lata 1800 i później…Ociupinkę
czasu już minęło. Roześmiał się. Wojen i kataklizmów było po drodze wiele.
Niemało musiał przeżyć ten twój przodek, szczególnie, że Piłę w szczególny
sposób ukochały nieszczęścia…
- Masz na myśli pożary? –
przerwała mu niecierpliwie.
- No, nie tylko. Powodzie,
zarazy, zabory, ale sądzę, że pożary, które wybuchały często, przysparzały drewnianej
Pile pewnie najwięcej nieszczęść. Byle zaprószenie ognia…A tu dom koło domu,
płot, przy płocie. Wąskie uliczki…Wyobrażasz sobie, jak to się pali?
- No, no, ja też płonę cała z
ciekawości – wtrąciła, nagle poważniejąc.
Usiadła prosto. – Brzmi
pasjonująco. Mów mi o Macieju, jego dzieciach, bo pewnie je miał?...
- Pewnie miał, ale niewiele udało
mi się wyszperać. Jakiś marny ślad zachował się w aktach kościelnych.
Myślę, że tu mowa o jednym z synów Macieja.
- Synów? No, no…To już coś. Jak
miał na imię? – spytała.
- Jakub.
- Był ochrzczony w Pile? W jakim
kościele?
- Pewnie nad Gwdą…bo dokładnie w
miejscu, gdzie dziś strzela w górę „ Gromada”, stał kościół katolicki, o ile coś
nie pokręciłem.
- Żartujesz?
- Nie, nie żartuję. Kiedyś o tym było
głośno. W latach siedemdziesiątych kochano burzyć i zburzono ruiny tegoż
kościoła. Pokręcił głową.
Natalka uniosła brwi w górę.
- A ja wyczytałam, że zachowały
się jednak jakieś domy z tamtych czasów…Na Witosa na przykład i dwie wille
na Boya Żeleńskiego…Złapała oddech. – Jak myślisz, gdzie mogli mieszkać Maciej
z rodziną? Z Jakubem?...Może w tych willach?
Chrząknął i pokręcił głową.
- Jak chodzi o te stare domy, to
nie byłbym taki pewny z jakiego są okresu…Najpewniej początek XX wieku.
- Co wcale nie znaczy, że
wcześniej nie stały tam jakiś inne chaty, na których miejsce później pobudowano
inne, jak w przypadku tego kościoła – upierała się. W każdym bądź razie po
wąskich uliczkach naszego miasta biegały dzieci Macieja…Biegały, tak?
Roześmiał się.
- Pewnie biegały.
- Zainspirowałeś mnie tato, mimo
że cały czas mówisz „ pewnie”. Roześmiała się. –Pewnie pokuszę się napisać powieść
na ten temat. Czy Maciej miał jakieś szkoły? Jak myślisz?
Zmarszczyła nos i spojrzała mu w
oczy, jakby musiał znać odpowiedź. Znał.
- Z całą pewnością miał
odpowiednie szkoły. W tamtych czasach wymagano od notariuszy fachowego prawniczego
przygotowania, odbytej aplikacji i złożenia egzaminu asesorskiego.
Na pewno też nie był biedakiem, bo przy obejmowaniu urzędu, wymagano złożenia sporej
kaucji. A o tej powieści mówisz na serio, Natalko?
Nie musiała odpowiadać, dobrze znał
córkę. Uśmiechnął się i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Natalka oparła głowę o poręcz
fotela i przymknęła oczy, rozważając.
Gdzie mogli mieszkać? Szlachta? Pewnie
to były obrzeża Piły. Co najmniej dziwny ten kluczący trakt poznański wśród lasów…jakby
nie mógł iść prosto – zastanawiała się. Pewnie tutaj stał duży drewniany dom,
czy też folwark…Obok był duży ogród i dalej całe hektary ziemi i droga musiała
się ułożyć tak, a nie inaczej. Coś w tym jest. Kombinowała, dopóki sen nie
zamknął jej oczu.
Gąszcz leśny, miliony konarów a
wśród nich srebrzyły się wody Gwdy, jej rozlewisk, licznych jezior i stawów.
Ryby…ryby…ryby…
Domy, domy, domy…
Drewniane.
Piorun, iskra z komina…
Pożar. Słup ognia.
- Maciej! Pali się!
Obudził się w
środku nocy wyrwany krzykiem Jadwigi i dzieci i już tak właściwie nie było
co ratować. Chwycił sakwę, jakieś okrycie, i przeraźliwie krzyczące, oszalałe
ze strachu bliźniaki; Antka i Janka, i w popłochu wypadł z domu. Za nim najstarszy syn Jakub, również z
zawiniątkiem w ręku. Po chwili Maciej zorientował się, że nie ma przy nim żony
i dwójki młodszych bliźniaków. Dwoje ich służby: parobek i dziewka
kuchenna ulotnili się gdzieś bez śladu, wyparowali. Nigdy nie mógł na nich
liczyć.
- Pilnuj Antka i
Janka! – krzyknął do Jakuba i wrócił do płonącej chaty.
Dym przesłonił
mu oczy, złapał za gardło.
- Jadzia… –
wykrztusił, wytężając wzrok. – Jaaaadziaaaa…Jadziaaaa!
Leżała skulona,
przygwożdżona strachem i belką w komorze dzieci tuż przy ich posłaniu, które
było jedną gigantyczną pochodnią. W ręku kurczowo zaciskała obraz Najświętszej
Marii Panny. Na pół przytomną wywlókł ją na zewnątrz, odciągnął na bezpieczną
odległość i wytarł pot z czoła. Zalewał mu oczy i rozum.
- Tam są moje
dzieci, moje dzieci… skomliła. – Anulka i Piotruś…
Stał przez
chwilę jak słup soli, wpatrując się w języki rozszalałego ognia, a w końcu padł
na kolana zupełnie zdruzgotany.
Potrzebował zaledwie
kilku kroków…
Potrzebował zaledwie…
Żar
spanikowanych myśli buchnął w górę.
Wiatr
rozdmuchiwał ogień tysiącami iskier, od których zajmowały się kolejno stajnia,
skąd dochodziło przeraźliwe rżenie jego dwóch koni, inne zabudowania
gospodarcze, by przejść na płot i drzewa, a dalej na kolejne domy stojące
w bliskiej odległości, nie dając szans, by ktokolwiek z sąsiadów mógł
pomóc – każdy ratował swój dobytek.
Zrobił dwa kroki
w kierunku stajni i szybko się cofnął. Ogień buchnął z taką siłą, że
odrzuciło go parę metrów w tył. Rozejrzał się w koło nieprzytomnym wzrokiem,
na próżno szukając pomocy.
I gdzie ją miał
znaleźć?
Poczucie okrutnej
rzeczywistości wracało w miarę, jak rozpoznawał otoczenie; Zgliszcza jego zabudowań
i kikuty drzew. Wszystko spłonęło w oka mgnieniu. Księżyc też zniknął, pochłonięty przez chmury.
- Panie Boże, dlaczego?! –
wykrzyczał w ciemne, nieruchome niebo, a potem zanurzył twarz w czarnym, gorącym
piachu. Nie był w stanie wykonać żadnego innego ruchu.
- Cichajcie,
cichajcie, panie…usłyszał tuż nad swoją popaloną głową słowa znajomego Niemca. Nie
tak dawno pomagał mu w trudnych sprawach finansowych, służąc swoją wiedzą
prawniczą i konkretną pomocą.
- Damy radę. Dźwigniemy to razem – powiedział
współczującym tonem.– Miejsca ci u nas w chacie nie zabraknie. A i Bóg
ci pomoże pozbierać siły. Nasz wspólny Bóg, bo choć inaczej go widzimy, on
jednak jest, panie, dodał, podając mu pomocną dłoń.
Maciej podniósł
głowę i spojrzał mu w oczy. Były szczere i dobre, jak on sam. – Więc to nieprawda,
co się mówiło o luteranach, a i on sam myślał do tej pory.
Przez chwilę sprawiał
wrażenie, jakby rozważał jakieś poważne zastrzeżenie, próbował je odrzucić, a
ostatecznie uznał za pozbawione wszelkiego znaczenia i przyjął propozycję pomocy.
Jeszcze tylko zerknął na płaczącą żonę, której ból ugiął kolana, na swoje
wystraszone dzieci, na spopieloną, cichą już stajnię i kiwnął głową.
- Dziękuję…wychrypiał
i podniósł z kolan zawodzącą przeciągle żonę.
- Mojeeeee….dzieci…Moje
dzieciiiii… - powtarzała w kółko, wpatrując się w obraz Matki Bożej, który
nadal kurczowo trzymała w rękach, jakby oczekując cudu. Ale cud się nie mógł
zdarzyć, a rzeczywistość była tak straszna, że zakryła oczy. – One tam zostały,
one tam zostały…
I odczuł to
jak wyrzut.
- Chodźmy –
powiedział, zamykając rozpacz w sercu, drewniejąc. Niech bym sam spłonął,
pomyślał – ciągnąc ją za sobą. Opierała się.
Karl wziął na
ręce wystraszone bliźniaki. – Nic tu po nas, chodźmy panie, powtórzył, toć
jeszcze noc, trzeba niebogi położyć do snu.
Wciąż oglądając
się na pogorzelisko, które zostało z ich obejścia, dotarli do domu Karla, który
stał na uboczu i tylko dlatego ocalał. Jego drewniana chata, pokryta strzechą,
jak niemal wszystkie w okolicy Starego Miasta, z wysokim belkowym progiem,
składała się z dwóch izb i sieni, która zajmowała całą szerokość domu.
Charakterystyczny komin w ścianie, dzielił sień z izbą, w której był piec
do pieczenia i gotowania potraw i który ogrzewał pomieszczenia. Były tu
również dwa łóżka, szafa, duże skrzynie i miśnik, a mieszkali w niej
gospodarze z trójką dzieci. Teraz oddali pomieszczenie swoim gościom, a sami
przenieśli się do komory, w której również były dwa posłania oraz inne sprzęty
– warsztat tkacki, kołowrotki do przędzenia lnu i wełny i inne
użytkowe przedmioty.
- Spocznijcie
panie z rodziną w tej komorze – wskazał ręką – jeszcze jest noc, jutro będziemy radzić. Dorota
przenieś dzieci do naszej izby – zwrócił się do żony, która zdziwiona mrugała
oczami. Wielmożni państwo potrzebują pomocy. Spalili się…
Przeżegnała się.
– O mój Boże…co za nieszczęście, co za nieszczęście…
- Jutro wstawimy
jakieś posłanie, co by było wygodniej, a dziś się jakoś wszyscy pomieścimy –
powiedział gospodarz, podając dzieciom do picia mleko. – Idźcie niebogi spać.
Maciej pomógł im się ułożyć na
sienniku. Przykrył je burką – już dobrze, już dobrze – powiedział. Wtulone w
siebie, popłakując cichutko, w końcu usnęły, a on sam wbił wzrok w ciemność.
Poczuł jakiś żal bez adresu.
To marność się tli.
Własna?
Obrazy
przewijały się przed oczami w szalonym tempie – słup ognia, chaos, a tam...jego
dwoje małych dzieci, cudownych bliźniaków, które tak bardzo kochał, a których
nie zdołał wynieść z ognia. Tępe rwanie we wnętrzu ciała…i obok rozciągły,
choć cichy jęk jego Jadzi. Wciąż miała w sobie obraz przeżytej tragedii.
-
Mojeeee…dzieci… - szeptała.
Pochylona,
skurczona w sobie szła za prawdą – krok po kroku.
Pożar.
Popłoch.
Ucieczka…
I już nie potrafiła zapanować nad
myślami, które kłębiły się bezwładnie, jak cienie w gęstym dymie, który
robił się coraz gęstszy i gęstszy. Wpadała w niego. Nie przedrze się
już. Po tamtej stronie zostały Piotruś i Anulka.
Z trudem oddychała, jakby coś
nagle wyssało wokół niej całe powietrze.
Nie, to nie może być prawda, to
jakiś potwornie zły sen, z którego się zaraz obudzi. Ale jak można obudzić
się, skoro sen nie chce nadejść, skoro nie śpi?
Jęknęła przeciągle. – Jaka ze mnie matka, że nie zdołałam ich
uratować?!
Jej głowa stała się mała, o wiele
za mała, żeby ogarnąć to wszystko, co się w niej działo. Nic, tylko strzelisty
płomień, huk walącego się stropu i uciekające światło.
Odpływające głosy.
Głosy??
Pamięć nagle pełna pustych plam.
– Co się stało? – wyszeptała.
Maciej podniósł głowę w górę, ale
była zbyt ciężka, by unieść bezmiar docierających wątpliwości i słów żony.
Piekły.
Nie uratowałeś
ich…potrzebowałeś zaledwie kilku kroków…
Głos z głowy przecedzał się
gładki jak oliwa, odczytując w sobie pomieszanie różnych krzyków,
przeważnie gorzkich. – Mogłeś iść za ojcem…Tam, gdzie duże, murowane domy.
Jego, choć też niemały, był z drewna.
Z dre…w…na…
I z każdym dniem było
gorzej. Miotał się, szalał i złorzeczył Bogu, prosząc jednocześnie, choć i
z upokorzeniem, o wsparcie jedynego człowieka, który przyszedł mu z pomocą,
dając dach nad głową i posłanie, choć przecież nie za darmo.
- Czy możemy jeszcze tu zostać? Zanim
przyjdzie pomoc od ojca, od rodziny, musi potrwać…Chrząknął i dodał: Moja żona
straciła pamięć, nie ogarnę tego wszystkiego sam, a wasza kobieta taka szczera,
taka pomocna dla moich dzieci…dla mojej…
- Tak, panie. Możecie zostać jak
długo trzeba. A to, że straciła nieboga pamięć, to i dobrze. Nie cierpi przynajmniej
– powiedział współczującym głosem i położył mu ciężką, spracowaną rękę na dłoni.
No tak, pomyślał Maciej, nie
cierpi…Zamyślił się. Jego świat znieruchomiał, po czym zawirował. Rzeczywistość
zagrzebana w zgliszczach jego domu. No cóż…Przemógł narastającą złość, która
była owocem bezradności i ciężkim krokiem powlókł się na tlące jeszcze
pogorzelisko. Na twarzy czuł uderzenia wiatru, jak wymierzane ciosy.
Rozgrzebał popiół, raniąc ręce,
ale nie czuł bólu poparzeń. Trzeba pochować Piotrusia i Anulkę. Po chrześcijańsku…On
musi to zrobić, a może ta zmora paląca pierś, odejdzie.
Spojrzał w niebo. Napłynęły
ciężkie chmury. Rozdarły się, a może rozwiał je wiatr, ale to już nie miało
znaczenia.
Dni mijały. Jeden po drugim.
Wciąż pytał swoich myśli, wstrzymując oddech i spoglądając ciemną nocą w okno.
Gdyby…gdyby…
I próbował sam siebie oszukać – LOS
TAK CHCIAŁ.
Los??
Nie pochylaj się chłopie przed
tym słowem, bo cię zmiażdży. Podnieś ten kamień ciężki, który nazywasz losem i
zobaczysz to inaczej – ostrzegał głos w głowie. I ten deszcz zacinający, który
się nagle pojawił, jakiś piekielny, grzmiący tysiącami głosów; Mogłeś
je uratować, dobytek nic nie jest wart! i cichutkie jęki Jadwigi, jakby
na potwierdzenie jego wyrzutów.
Nie umiał jej nawet dotknąć. Przytulić.
Leżała obok jak kawałek drewna. Nieświadoma.
Nie umiał jej nawet dotknąć!
I jeszcze tylko buntownicze
krople goryczy przeciekły miedzy ściśniętymi mocno palcami;
Dlaczego?!
Gorzki smak popiołu.
Niebo rozdarła czerwonym
ostrzem błyskawica i piorun uderzył w drzewo morwowe, których Karl miał kilka w pobliżu
domu. Nie należał do biednych i miał trochę szczęścia. Właściwie miał go dużo. Rzęsisty
deszcz ugasił płomień. Jego drzewa ocalały, tylko po jednym został sterczący
kikut, kilka zwęglonych gałęzi, które już nigdy nie wydadzą owoców. Ale cóż to
jest w obliczu tragedii jego gości? Zasadzi następne drzewa, Bóg mu pomoże,
tak, jak pomagał do tej pory.
W tych ciężkich
czasach, kiedy innych dopadały przekleństwa, choroby i bieda, on sobie
jakoś radził. To prawda, że nie miał problemów z uzyskaniem pożyczki, a
władze traktowały go pewnie łagodniej, niż Polaków, ale jednak. A i jego udział
własny, czy przedsiębiorczość, nie były przecież bez znaczenia. Hodował na małą skalę jedwabny surowiec, z czasem
wszedł w ugodę z kupcami, którzy wysyłali go do dalszej obróbki do Gdańska
i do Berlina, często z zamówieniem na wykonanie określonych tkanin, a jego
pracowita żona uwijała się jak pszczółka w ich niewielkiej pasiece blisko domu.
Była ładna i
pulchna, miała przyjemny głos i spracowane ręce. Ubrana w czystą zapaskę i biały
czepiec podawała do stołu, przywołując dzieci.
- A chodźta
wreszcie. Pomóc mi trzeba, zaraz państwo się obudzą.
Wiązka promieni
wpadła skośnie przez małe okienko i zatrzymała się na twarzy Jadwigi, która
właśnie weszła do izby, a z nią Maciej i trójka ich dzieci. Łagodny cień
półmisków i dzbanów kładł się na duży stół, pod którym spał kot.
- A idź mi ty,
przegoniła go. Siadajcie wielmożni państwo – zaprosiła do stołu, uśmiechając
się serdecznie. Kot ziewnął ze znudzeniem i wdrapał się na piec. Z niepokojem
spojrzała na swych gości. – Siadajcie, powtórzyła.
Jej ręce
pozostawały w bezustannym ruchu, a w kącikach oczu i ust troska zarysowała
cienkie zmarszczki. Pokiwała głową. – Niebogi…
Nie należała do
osób, które chętnie wtykają nos w cudze sprawy, więc temat ich nieszczęścia
pozostawiła swoim myślom i sercu.
- A gdzie
gospodarz? – spytał Maciej, przerywając milczenie.
- Oporządza
zwierzęta, u nas panie rychło ze świtem praca się zaczyna…i zaraz jedzie do
Białej.
- No tak, no
tak…- Maciej spojrzał na milczącą żonę.
Błądziła oczami
po całej izbie, by za chwilę spojrzeć na swoje popalone dłonie. Ból wykrzywił
jej usta.
- Czy macie jaką
maść? – zwrócił się do Doroty.
- A mam. Sama
zrobiłam z babki. To pomoże, na pewno pomoże – powiedziała. Zaraz zajmę się
wielmożną panią. Wszystko będzie dobrze – dodała, a za niedługo pomoże mi pani
przy krosnach. Nauczę…tak jak nauczę i innych prac – dodała, pocieszając.
Okres zimy był dla
niej czasem wykonywania różnego rękodzieła. Nie tylko tkała, ale i wykonywała
koronki, spędzając wiele godzin nad „robótkami".
Moda w tym
czasie nakazywała ozdabiać ubrania i bieliznę koronkami, aplikacjami i haftami,
niekiedy bardzo skomplikowanymi, a ona miała złote ręce, toteż nie mogła
narzekać na brak zamówień.
Jej niewielki
warsztat swobodnie mieścił się w komorze, gdzie na ścianach Karl przytwierdził
specjalne wystające kołki, które były wykorzystane do nawlekania osnowy.
Przy naciąganiu jej
na warsztat tkacki, pracowała cała rodzina, także czternastoletni syn Karla po
pierwszej żonie i ich wspólna córka Janusia.
Teraz, gdy takie
nieszczęście spotkało wielmożnych państwa, starała się zachęcić ich do pracy. Przede
wszystkim panią Jadwigę i jej syna, których rozumiała i głęboko współczuła w
nieszczęściu, będąc Polką z dziada pradziada. Pożar, a i inne nieszczęścia
też ją nie ominęły…A to, że zgodziła się poślubić Karla? Zmienić dla niego
wiarę? No cóż, swoje przeszła...i może to było jedyne wyjście?
- Praca pomaga,
trzeba czymś się zająć, pani – powiedziała do Jadwigi, widząc, że ta stoi wciąż
zagubiona, w spiętej, zdeterminowanej pozie, usiłując sobie coś
przypomnieć. – Jest najlepszym lekarstwem na zmory atakujące duszę. Ja ci to
pani wiem najlepiej, oj, wiem. Pożar też nas nie ominął i ledwośmy z niego
wszyscy wyszli. A potem, gdy już wydawało się wszystko być dobrze, umarły mi dwie
marudy na tyfus. No wie pani wielmożna, co mówię: dwoje dzieci. I matka
moja…też umarła na tyfus. Nie była stareńka…Takie nieszczęście, takie
nieszczęście. Ja to rozumiem, powtórzyła.
Jadwiga pokiwała
głową. – Tak…? Praca pomaga? Nieszczęście? Pożar?…Wytężyła rozum. – Jakie n…nieszczęście?
Ja nic nie pamiętam…Nic nie pamiętam.
Przez dobrą
chwilę nie ruszyła nawet powieką. Słońce posłało ukośny promień na jej twarz
skupioną. Szeroko otwarte niewidzące oczy błądziły po komorze. Kurczowo
zacisnęła drżące ręce i złapała oddech. Tam, gdzie przedtem dźwięki były puste
i drżące, a kolory zamazane i niezbyt intensywne, powróciła jakby ostrość
widzenia i wyraźny dramatyczny zarys tego, co się stało. Przywołała wspomnienia,
które wydały się jej zarazem bliskie i jakby nie jej. Odgłosy czegoś
strasznego. Sceny przesuwające się, zamazane obrazy, okrzyki...Płomień, huk.
Odgłosy te jakoś niepokojąco
rosły w siłę. Smutek przenikał. Kurczył wnętrzności.
Zamglony obraz...Postaci...Cienie...Strach.
Coś jeszcze.
Ogień??
I nagle wszystko wróciło z oślepiającą
świadomością. Czarna dziura...i przepaść w którą wpadała.
Wpa…da…łła…
Żołądek powędrował w górę do
przełyku. Nic już nie istniało prócz odnalezionego bólu.
- Moje dzieci…Nie uratowałam ich.
Wyszeptała z rozpaczą, potem głęboko wciągnęła powietrze.
Wolałaby tego wszystkiego nie
rozumieć, dalej nic nie odczuwać, nie pamiętać, ale koszmar wrócił. W
czerwieni.
Nawet w słabym świetle komory
Dorota widziała jej stężałą i postarzałą twarz.
- Cichajcie, cichajcie. Święta Panienka
wam pomoże. Przecież w Nią wierzycie pani? A ten obraz coście przynieśli,
powieście sobie nad posłaniem. Powieście pani, mój się zgodził. Uprosiłam go,
bo wiem, jakie to dla was ważne…Zawahała się i rzuciła jej szybkie spojrzenie
zza długich rzęs.
We wzroku Jadwigi malowało się
zdziwienie ale i także niespokojny namysł.
- Mogę?...
Zaczęła bezradnie szlochać z
rękoma przy twarzy, a łzy przepływały przez jej palce.
- Już dobrze, już dobrze –
pocieszała ją Dorota. Popłaczcie sobie. To pomaga, a potem zawiesimy ten obraz?
Po chwili obie przed nim
klęczały.
- Ja wierzę w moc uzdrawiającą
Panienki, a wy? – Jadwiga zwróciła się do Doroty, wciąż zdziwiona.
Dorota zmieszała
się i odchrząknęła niepewnie. – Ja też wierzę, choć w cichości przed moim…Muszę
to ukrywać. Gniewał by się bardzo…Westchnęła. – U nas, to trochę inaczej, szanujemy
Ją, Matkę Bożą, ale się do Niej nie modlimy…Ale ja przecie jestem z krwi i
kości katoliczką. To znaczy byłam…Zacięła się, poczerwieniała. – Pokażę wam
pani, jak się robi koronki…Nauczę – zmieniła temat, podnosząc się z kolan – a
rozmyślać już nie ma co… Nadal była zmieszana i zakłopotana. – A mojemu nic nie
mówcie…
- Macie rację
Doroto, rozmyślać nie ma co…Życia dzieciom wszak nie przywrócę, a o te, co
Bóg ocalił, trzeba zadbać, zająć się nimi staranniej, też przeżywają to nasze
nieszczęście. I…trzeba w końcu posłać je do szkół. A wasze dzieci chodzą
do szkoły?– spytała, byle coś powiedzieć.
- O tak…Chodzą
do domu modlitewnego na Poznańskiej. Pastor Zacha ich
uczy. Ten dom też był spalony, powiedziała, ale już go wyrychtowali. Niech się
ta nasze dzieci uczą, niech się uczą…Wielmożnej pani syn - Jakub musi pójdzie
nad Gwdę, do tego murowanego kościoła? Ocalał z pożaru…A ten ich ksiądz jest
dobry? – zapytała z ciekawością.
Jadwiga pokiwała
głową. – Dobry. To prawdziwy patriota…- urwała, bo i cóż ta kobieta mogła
wiedzieć o patriotyzmie? Wyszła za Niemca. Sprzeniewierzyła się prawdziwej
wierze.
Rzeczywiście, ks. Rzepnicki był nie
tylko dobrym duszpasterzem, ale i nauczycielem, patriotą, który żarliwie
angażował się w sprawy wychowania dzieci, dbając o ich polskość. Już po
krótkim czasie nauki Jakuba, z przyjemnością zauważyła, że nauczyciel
zaszczepił w nim prawdomówność, szacunek dla innych, a nade wszystko miłość do
ojczyzny, ucząc wszystkie dzieci różnych pieśni patriotycznych, a które później
razem śpiewali w domu.
Z tęsknotą
wróciła do wspomnień, tych przed pożarem.
- Zagraj mamusiu
hymn…pośpiewamy – mówił Jakub. – Już znam słowa, wszystkie zwrotki! – chwalił
się.
Zasiadała do
fortepianu, zerkając, co raz na Anulkę. Kołysała rączką w rytm muzyki…
- Popatrz
Maciej, nasza Anulka to przyszły wirtuoz…Spójrz tylko, jak porusza rączką.
Anulka…
Po jej bladych
policzkach spłynęła łza…
Piotruś…Też poruszał rączką.
…Wszystko robili razem…- wyszeptała.
Wyrwane, postrzępione słowa utkwiły w gardle,
na moment pozbawiając tchu. Spojrzała
w okno. Wiatr strzępił mroczne chmury. Przełknęła ślinę. Musi przestać
o tym wszystkim myśleć, bo w przeciwnym razie straci rozum.
- Dobrze się
czujecie, pani? – usłyszała obok siebie cichy głos Doroty.
- Pójdę do kościoła.
Pomodlę się, a później na groby Anulki i Piotrusia…Maciej pochował je,
przecież?...
Dorota kiwnęła
głową. – A jakże, pochował. W jednej trumience. To przecież były bliźniaki?...
– umilkła zakłopotana. – Idźcie, pani, idźcie…Modlitwa pomaga. Ja to wiem
najlepiej. Westchnęła ciężko. Jakże bardzo brakowało jej tej normalnej
modlitwy. Tamtej. Sprzed lat. W kościele i z księdzem…I tylko ciężka praca
odwracała niedobre myśli. Spojrzała na stojącą przed nią nieszczęśliwą kobietę
i podała jej swoją chustę. – Idźcie, pani – powtórzyła.
Jadwiga zarzuciła
kolorową chustę na czepiec, który skrywał jej popalone włosy i wyszła z chaty,
nie bacząc na pogodę. Nie była najlepsza. Właśnie się rozpadało.
Jej nogi zdawały
się być z gumy. Uginały się. Idąc przez grząski od deszczu piach, miała
wrażenie, że rozpada się na kawałki, mięsień po mięśniu i zapada się
w otchłań żalu. Ogromny ciężar napierał od środka na żebra. Gniótł. Mokre
włosy, które wysunęły się spod chusty, przylepiły się do policzków, z
darowanego ubrania żałośnie skapywały łzy deszczu, kiedy brodziła w piachu
szukając grobu. Wszystko było od niego lepkie. Wytarła dłonią mokrą twarz i przystanęła
nad świeżo usypaną mogiłą. Opuściła głowę, zatapiając się w gorącej modlitwie.
Ból nagle zastygł jak kropla wody na koniuszku listka. Po chwili zdawała się
być uspokojoną. Wróciła do domu, wlokąc nogi. Opanowała drganie powiek, wchodząc
do komory, gdzie siedzieli gospodarze i czując na sobie ich spojrzenia. Nic, tylko o niej rozmawiali…
- Znaleźliście mogiłkę swoich
dzieci, pani? – spytał Karl.
- Znalazłam – powiedziała
opanowanym tonem.
- Prawdziwą siłę
człowieka poznaje się po sposobie, w jaki się zmaga z cierpieniem. Jesteście
silną, pani, choć wyglądacie tak krucho… – powiedział, rozciągając twarz w uśmiechu.
Nie, wcale nie
była silna. Rozpacz stała się nieodłączną częścią jej życia. Zamknięta w niej.
W jej sercu. I tylko nocą wypłakiwała ją w poduszkę.
Maciej głaskał
ją po głowie – Już dobrze, już dobrze. To nie twoja wina…Jeśli już…
- Nic nie mów!
Wola Boża…- powiedziała szybko.
- Wola Boża,
powtórzył za nią i zacisnął zęby.
- Bóg nam
pomoże…Już wszystko będzie dobrze…?
Spojrzała na
niego pytająco. Otoczył ją ramionami, ich ciemne głowy przywarły do siebie.
I tak dotrwali
do zimy w chacie Karla, wzajemnie sobie pomagając i podtrzymując na duchu. Dzieci
chodziły do szkoły, a po lekcjach bawiły się razem,
wymyślając zabawy na śniegu, który w tym
roku spadł wyjątkowo wcześnie.
Jadwiga pomagała Dorocie w gospodarstwie domowym,
przyrządzając potrawy, a także próbując swoich sił przy krosnach. Wychodziło
coraz lepiej i coraz lepiej czuła się psychicznie. Żal do losu przysychał.
Maciej zajmował się swoją urzędniczą pracą – sporządzając
akty i kontrakty, nadając im cechy autentyczności, czy robiąc różne odpisy. Miał dużo pracy, tym bardziej, że jej sporo doszło. Jakieś zbędne
wykazy inwentarza, sprzętów, narzędzi…streszczenia. Pełnił też rolę męża
zaufania stron stających do aktu. Ale nie narzekał, to zwiększało szansę na
odbudowę, czy kupno nowego domu. Napisał też do ojca, odkładając ambicję na bok.
Teraz niecierpliwie czekał na wieści od niego, rozważając, czy nie powinien
porozmawiać z Jadwigą i z nią rozważyć pewne sprawy. Mogli przecież wynająć
lepszy, wygodniejszy dom, ale uznał, że szkoda na to wydawać pieniądze. Lepiej
je zgromadzić, dołożyć do tego, co podaruje ojciec…o ile podaruje…
Nie…lepiej nie robić żonie nadziei, stwierdził i westchnął. Nie
do końca był pewien, czy ojciec mu wybaczy ostre słowa, jakich użył na
pożegnanie.
- Uciekasz ojcze, jak
szczur. Poddałeś się. Nasze miasto nas potrzebuje…My z Jadzią zostajemy w Pile.
- Nie tylko szczury
uciekają synu…I waż słowa!
Teraz zgrzytał zębami z bezsilności, uciekając w pracę, w jej
szeroki zakres działania, który wszedł z nowym kodeksem, gdzie obok własności
ziemskiej, pojawiła się także własność przemysłowa i handlowa, a ich,
notariuszy, brakowało w Pile.
Potarł czoło, spoglądając na uśmiechniętego gospodarza domu,
który zapraszał do stołu, do rozmowy.
- Dziękuję
wam Karl za dobroć, powiedział. Nie wiem, ile to jeszcze czasu będziecie
cierpliwi…
- Nie
dziękujcie panie, to moja wiara przynosi dobre uczynki – przerwał mu
skromnie.
- Ale jednakowoż…nie każdy by
przyszedł z taką pomocą. Gnieździmy się tu wszyscy, jest ciasno, macie swoje
sprawy…Swoją rodzinę liczną…
Karl pokręcił głową.
-Tak trzeba, panie. Tak trzeba. Dajcie
spokój. Jestem wierny słowu Bożemu. Trzeba sobie pomagać, panie, ale przecie też
jestem grzeszny człowiek. Jak wszyscy – dodał i nieraz mi ciężko zgodzić się z
wami. Wtedy się spowiadam przed Bogiem i proszę go o wybaczenie.
Rozdyskutowali się na temat wiary.
- U was, to wszystko inaczej
wygląda Karl. Wasza wiara…
Macieja
twarz mówiła, zanim przemówiły usta.
- Wiem, o czym myślisz panie, a
czego nie wypowiadasz. To nie do końca tak jest, że to wy katolicy macie rację.
Ja swoje grzechy, jak powiadam, wyjawiam bezpośrednio Bogu i staram się
nie sprawiać Mu przykrości, nie jak wy z przeproszeniem, panie, drugiemu
też grzesznemu człowiekowi, choćby to był kapłan, a swoje przecie robicie.
- No, ale jednak, co człowiek
wyrzuci z siebie, a kapłan go wysłucha i powie jakie mądre słowo…- wtrąciła się
Jadwiga.
- To nie tak, tylko Jezus jest
pośrednikiem między ludźmi a Bogiem. Nikt inny – odpowiedział nerwowo. I taka
jest między nami różnica, ale nie nam ją rozstrzygać...
Wzniosła brwi w górę i pokręciła głową.
- No, nie tylko taka…Nasza
Panienka Święta…Niepokalana…
- Dajmy spokój pani tym
rozważaniom, nic dobrego nie wnoszą – powiedział rześkim, praktycznym tonem,
opanowując nerwy.
- Ano nic – zgodził się Maciej.
Westchnął i wstał od stołu. –
Pora do spania…- stwierdził, patrząc na zamyśloną żonę. Wiesz,
powiedział jeszcze, rozglądam się za jakimś przyzwoitym domem. Co ty na to?
Dosyć już się naprzykrzamy tym dobrym ludziom. Dostałem też wieści od ojca,
pocztylion je przywiózł. Ojciec pomoże nam i myślę, że Wielkanoc spędzimy już w
swoim domu. A podesłał ojciec też kilka książek do poczytania…i jakieś
kufry z ubraniami. Zobacz.
Rzuciła
okiem. – Kochanowski, Rej…i tyle ubrań dla nas wszystkich, dla dzieci…To
dobrze, że ojciec o nas pamięta w nieszczęściu. A ten dom?...Czy kupimy dom z cegły?
Bezpieczny?...
Złapała
oddech i wtuliła się w jego ramię. Przygarnął ją do siebie, oplótł mocno ramionami,
przywracając światu normalny ład. Spojrzała mu w oczy. Był w nich cały ocean
miłości i troska.
- Dużo
Polaków teraz opuszcza Piłę…Zamyślił się. Tak trudno pogodzić się z pruskimi
rządami. Ludziom coraz gorzej się żyje. Narzekają, szukają sobie nowego
miejsca. A może i my wyjedziemy bliżej Warszawy? Prawie wstrzymał oddech.
Już raz
wyjechał. Od ojca, który w krótkim czasie sprzedał swój majątek; ziemię, konie
i owce. Wszystko. I wyniósł się wraz z rodziną do Księstwa Warszawskiego.
Upatrzył posiadłość pod samą Warszawą.
- I czemu
się upierasz? – pytał, patrząc mu w oczy. Co to za miasto wielkie ta Piła?!
Jaka przyszłość dla dzieci? Jakie szkoły? W Warszawie duży wybór, największy. A
i Szkoła Rycerska…Coś dla twojego Jakuba, a i przyszłych dzieci. Nie zapominaj
synu, że jesteś szlachcicem! Oj, źle robisz, oj źle! – denerwował się, widząc jego
upór.
- Ale Piła
choć okrojona w granicach jest przecież wolna, ojcze! Tu moje miejsce, tu mój dom,
tu moja przyszłość, mówił. A zanim dorosną moje dzieci, wszystko się może
zdarzyć. Nigdzie stąd nie pojadę.
Koniec. Kropka. Muszę też stanąć na własnych nogach.
A potem się
pokłócili i wyprowadził się na swoje. Stanął na tych własnych nogach,
niekoniecznie stabilnych, bo działał w pośpiechu, za wszelką cenę chcąc
udowodnić ojcu, że to on ma rację. Kupił
spory dom. Drewniany.
I jak to się skończyło?
Piła tylko
kilka lat była wolnym miastem, a teraz znów rządzą nią Prusacy, a on na dodatek
gnieździ się u obcych, chociaż życzliwych ludzi. Ale to przecież Niemcy!
Luteranie!
A może
jechać za ojcem? Wciąż gotowy go przyjąć
pod swój dach, podzielić się dobrami...
- Nie! Nigdzie
nie pójdziemy z Piły – zaprotestowała Jadwiga. Tutaj mamy mogiły dzieci. Nie
zostawię ich. Jeśli mamy na tyle pieniędzy, kupimy nowy dom. Z cegły.
Bezpieczny. Tak będzie najlepiej i trzeba mieć nadzieję. Piła jeszcze będzie wolna,
zobaczysz – podtrzymała go na duchu i utwierdziła w jego racji. – A Niemcy
nie są tacy źli – szepnęła. Kto nam pomógł, jak nie oni? Przecież rodzina Karla…
- No
tak…zamyślił się. – To dobrzy ludzie, pobożni, pracowici. A za kilka dni święta…I na
ich modłę!
Zagryzł
wargi. Na moment znów ogarnęło go
zwątpienie.
- Przecież
tak bardzo nie różnią się od naszych…Też jest opłatek i wigilia…i choinka!
Dzieci się ucieszą, już robią ozdoby – przekonywała.
- No tak…- skapitulował.
– Zostajemy w Pile.
Westchnęła cichutko. W sobie.
Spojrzał na nią ze wzruszeniem i poczuł znowu
przypływ jakiejś nieokreślonej czułości, uczuć przesyconych potrzebą bliskości
i opiekuńczości. Przytulił ją, myśląc o tym, jak łatwo z nią być. To
nic, że u obcych. Jeszcze trochę…
- Te święta u
nich, następne na swoim – przyrzekł i spojrzał na nią z uśmiechem.
I poczuła się podniesiona na duchu przez takie jego
zachowanie, niemal uciechy w głosie i we wzroku. Emanowała z niego siła,
energia, wiara.
Nastał czas adwentu, jego pierwszy dzień. A była to
niedziela, cztery tygodnie przed 25 grudnia – czas refleksji
i wewnętrznego skupienia, przynajmniej w domu Karla, który przystroił swój
dom zielenią, a w oknie komory, gdzie spali, ustawił cztery świece, które
zapalał kolejno w następujące po sobie niedziele.
- To znak czuwania i gotowości na przyjście Jezusa
– wyjaśnił, a co spodobało się Jadwidze.
- My też czekamy na przyjście Jezusa…To piękny
dzień – powiedziała.
Za kilka dni wszyscy stroili iglaste,
pachnące lasem drzewko, które Karl wyciął w lesie wczesnym rankiem w Wigilię. Tego
dnia wszyscy wcześnie wstali.
-
Żeby się pieniądze nas wszystkich trzymały – powiedział z uśmiechem
Maciej i wrzucił do miednicy talara. Wszyscy zgodnie skinęli głowami, obmywając
twarze.
Kobiety i starsze dziewczynki
zajęły się gotowaniem potraw na kilka dni, bo przecież ani w pierwszy, ani
w drugi dzień świąt nie należy pracować. Święta, to święta, nic nie wolno
robić. Najwięcej uciechy miały dzieci, strojące choinkę, zawieszając na niej
jabłuszka, pierniczki, orzechy, ozdóbki z papieru. Na jej szczycie Karl
umieścił gwiazdę betlejemską, wykonaną ze słomy, a na koniec przyozdobił
drzewko w świeczki, które własnoręcznie sporządził z pszczelego wosku.
Z pierwszą gwiazdką zasiedli
wszyscy do wigilijnej wieczerzy przy dużym, nakrytym białym lnianym obrusem
stole, gdzie królował karp na ciepło, jako zasadnicze danie i jedenaście
innych potraw przyrządzonych głównie z ziaren zbóż, maku, miodu oraz z grzybów. Nie zabrakło w tym również
czerwonego barszczu, śledzia i kompotu z suszonych owoców. Jak
tradycji przystało przygotowane również były wolne miejsca dla dusz zmarłych
członków rodziny Macieja i Karla.
- Dziś dzień radości. Wilja
będzie i po naszemu i po waszemu, zwrócił się gospodarz do Macieja. Narodzone
Dziecię jest światłością światła dla wszystkich chrześcijan – powiedział,
zapalając świeczki na choince i dodał: Zaśpiewamy na początek „ Chwalcie Boga”,
ta pieśń połączy nas wszystkich.
Na stojąco odśpiewali modlitwę, a
potem Karl odczytał kilka strof Ewangelii o narodzeniu Pańskim, po czym przełamali
się opłatkiem, składając sobie nawzajem życzenia pomyślności.
- Proszę częstujcie się, czym
chata bogata, a trzeba spróbować wszystkich dwunastu potraw, aby ich nie
zabrakło w następnym roku – powiedział Karl i dodał: niech nasze myśli, słowa
i czyny oddają chwałę jedynemu Bogu!
Młodsze dzieci rzuciły się do
jedzenia. Maciej groźnie na nie spojrzał i pogroził palcem.
- W wigilię nie wolno się kłócić
ani hałasować, nie przystoi. Trzeba okazywać sobie wzajemną życzliwość, bo cały
rok gotowy być nieskładny – powiedział żartobliwym tonem.
- Ale my szukamy grosika…bo to
szczęście ma przynieść – odezwały się rozbrykane bliźniaki. Miały przecież dopiero po cztery
latka, a Wigilia i przygotowania do niej, były dla nich nie lada atrakcją.
- Szczęście i zdrowie przyjdzie,
gdy będziemy życzliwi jeden drugiemu – odpowiedział i spojrzał na Karla. –
Wy chyba nie znacie tego zwyczaju, o tych grosikach? Dzieci się nasłuchały…
- Zwyczaj, jak zwyczaj, dobrze w
coś wierzyć – odpowiedział. – Cieszę się, że jesteście z nami. To
spotkanie spojrzeń, słów, serc, dłoni i chleba biblijnego. A teraz pośpiewamy kolędy, które wszyscy znamy.
Może zaczniemy od „Cichej nocy”? – spytał.
Na koniec wieczerzy Dorota podała
strucle z makiem i inne wypieki.
- A teraz pooglądajcie, co też
nam przyniósł Św. Mikołaj…- zwróciła się do dzieci, które już nie mogły się
doczekać, by odejść od stołu.
Rzuciły się wszystkie do choinki,
gdzie w dużym parcianym worku powkładane były prezenty.
- Zaraz, powoli, po co tyle
krzyku? Niech Janusia zajmie się rozdzielaniem…A tylko sprawiedliwie! –
powiedziała do najstarszej córki.
- Do nas Św. Mikołaj zawsze
przychodził wcześniej – stwierdził Jakub, a w Wigilię przychodził Aniołek…
- Jak go zwał, tak zwał – powiedział
Karl. – Prezenty w każdym bądź razie podrzucił i to nie byle jakie! Janusia,
wyjmuj a ino z tego dużego wora! – dodał ze śmiechem.
- O! Pierniczki kolorowe! –
rozdała je dzieciom i sięgnęła głębiej. – Buty! O! Dla nas wszystkich! – ucieszyła
się, sięgając dna wora i rozdając resztę prezentów.
- Mamo, to dla ciebie – podała
jej piękną wełnianą chustę z wzorem
kwiatowym.
- Jaka śliczna…- zachwyciła się
Dorota. – A wyjmuj no szybko resztę…Musi jest tam coś jeszcze dla wielmożnych
państwa, nie może być inaczej… – stwierdziła, unosząc brwi w górę.
Janusia skwapliwie wydobyła z wora czepiec ozdobiony koronką, haftowaną
bluzkę, którą wręczyła Jadwidze i zimową czapę ze skóry jenota.
- To dla pana…- powiedziała z szerokim
uśmiechem.
- Ho, ho, jaka piękna…- Maciej z
uznaniem spojrzał na gospodynię.
Zarumieniła się. Już dawno uzgadniała
z mężem, czy zgodzi się na taki „ ich” zwyczaj obdarowywania prezentami nie
tylko dzieci.
- Wiesz, oni w Wilię obdzielają się prezentami…Czy mogłabym? Już długi
czas się do tego przygotowuję, powiedziała prosząco, zaglądając mu w oczy.
- No tak…Nowe stroje z całą pewnością im się przydadzą. Rób według
swojej woli – powiedział po chwili namysłu.
- No, no…Aniołek w tym roku
bardzo hojny. Czy też na pewno zasłużyliśmy wszyscy na tyle prezentów? Rozumiem, że dzieci zasłużyły, ale my?? –
zdziwił się Maciej, ukazując w uśmiechu rząd równych zębów.
- A jakże, zasłużyliśmy
niechybnie – roześmiał się Karl. Do mnie…chyba prosto z nieba spadł drugi koń.
Wchodzę ja rano, a tam obok siwka…drugi…Tyle, że kary. Nie do wiary! Spojrzał
w twarz Macieja – zasłużyłem?
- Niechybnie, jak wy to mówicie
gospodarzu…I takim sposobem, w miłym nastroju, wszyscy obdarowani hojnie,
dotrwaliśmy do pasterki – powiedział Maciej, nadal się uśmiechając. – Oblekaj
dzieci, zwrócił się do żony. Do kościoła spory kawałek – dodał.
- To może zawiozę saniami? –
spytał Karl, podnosząc się z miejsca.
- Nie, nie trzeba. Chętnie się
przejdziemy. Trzeba rozprostować nogi – stwierdziła Jadwiga i zawahała
się. – A co z bliźniakami? Powinny już dawno spać. Zima tego roku wyjątkowo
siarczysta. Jeszcze się chłopaki pochorują w drodze do kościoła, tego
brakowało… Zmarszczyła w niepewności czoło. Na moment ogarnął ją strach.
- Przecież nie będą same,
przypilnuję ich snu – odezwała się Dorota. – Idźcie do żłóbka, pomódlcie się
pani za tamte niebogi do Panienki Świętej. Zawahała się – i za moje zmarłe
dzieci też się pomódlcie do Panienki – powiedziała szeptem wprost do ucha
Jadwigi i dodała na głos. – My
pójdziemy jutro na jutrznię. Też trzeba o świcie wstać…
Jej ciepła ręka zacisnęła się na
dłoni Jadwigi. – Idźcie…
- Pomodlę się – powiedziała i
podała Jakubowi nowe buty, które dostał pod choinkę i ciepłą czapkę, którą
sama uszyła.
Wyszli w pogodnych nastrojach na
zasypaną drogę, brnąc i zapadając się w potężne zaspy śnieżne. Nad nimi
majestatyczna i rozświetlona gwiazdami kopuła nieba. Ośnieżone drzewa skrzyły
się od mrozu i wesołych nutek, ulatujących w obłoku pary, wydobywającej się z
ust Jakuba.
- Hu, hu, ha…- zaśmiał się –
dobrze, że mam buty – prawy i lewy…bo dzieci w szkole mają przeważnie dwa lewe.
Widziałeś jak się Wincenty i Janusia ucieszyli z tych butów od Aniołka? I
Gustaw…Widziałaś, mamo jak oglądał buty?
- Ucisz się, dziś nie przystoi…A
Anioł wie, co przynieść dzieciom.
- A skąd wie?
- On już tam wie najlepiej.
Widocznie dzieci Karla i Doroty zasłużyły na te buty.
- A ja?
- Ty też mój dzielny synu. To za
dobre oceny i za to że jesteś taki dzielny. W przyszłym roku, Bóg da,
pojedziesz do szkół w Poznaniu.
- I gdzie będę mieszkał? W bursie
jakowej? Sam? – zapytał pośpiesznie, a szeroki uśmiech rozciągnął mu usta.
- Tak…Trzeba ci zmienić szkołę. Tu,
w naszym mieście nie ma gimnazjum, ani innych polskich szkół. Jeszcze pomyślimy
o tym z mamą, czy to będzie bursa, czy jakiej stancji ci się poszuka. Bylebyś
się uczył synu pilnie, bo to nie koniec nauki.
- Nie koniec?
- Myślę o Szkole Rycerskiej dla
ciebie synu. Trzeba pogadać z dziadkiem. Ucieszy się, zawsze o tym wspominał…
-
Bardzo chciałbym jechać do dziadka…No, do tych szkól – powiedział po
chwili, widząc, że ojciec zagryzł wargi.
Tuż przed północą dotarli do
pełnego ludzi kościoła i usiedli w ławkach naprzeciw drewnianej rzeźby Matki
Bożej. Jadwiga wbiła wzrok w ołtarz, na którym połyskiwały naczynia
liturgiczne ze srebra i cyny. Zakuło po oczach czerwienią. Padła na kolana.
Tak niedawno
chrzciła w tym kościele Anulkę i Piotrusia…
Jej sarnie oczy, ciemne i duże spojrzały w tył kościoła na niedomknięte
drzwi, gdzie jako żywo stały…jej dzieci…a potem na szopkę. – Matko Boska,
weź do siebie te dwie zmarznięte duszyczki. Utul…One potrzebują matki. I weź
też dzieci Doroty – spełniła jej prośbę.
Zatopiona w modlitwie, klęcząc, dotrwała do końca mszy. Drgnęła,
czując pod pachami mocne dłonie Macieja, który podniósł ją z kolan. – Chodźmy…Jeszcze
tylko pomódlmy się, żeby następny rok był dla nas wszystkich bardziej pomyślny,
powiedział przyciszonym głosem, wyczuwając nastój żony. – I o to, będziemy się modlić całe dwanaście dni godów
– dodał.
Kiwnęła głową, uśmiechając się
kącikami ust. – Jestem pełna dobrych myśli. Teraz już tylko może być dobrze.
Nie inaczej – dodała.
Pierwszy dzień Bożego Narodzenia rozpoczął
się od porannego nabożeństwa. Tym razem na mszę pojechali całą rodziną, saniami,
którymi powoził Karl, zaprzężonymi w siwego konia i tego drugiego, który spadł
mu z nieba.
- Pozwólcie, panie, że was
zawiozę, dzieci jeszcze małe, a zaspy duże – powiedział. – Tym bardziej, że
sanie wywleczone na zewnątrz już czekają. My byliśmy całą rodziną na jutrzni, poczekamy
na was i spotkamy się wszyscy przy stole świątecznym. A patrzcie panie, jak się
koniki zgadzają, jak się tulą łbami do siebie…- dodał i zaśmiał się krótko,
zadowolony.
Pierwszy dzień świąt zszedł w
miłej, przyjaznej atmosferze przy zastawionym stole na rozmowach, śpiewaniu
kolęd, modlitwie i odpoczynku. Obaj panowie unikali rozmów na temat wiary,
pomnąc na pierwsze ich rozmowy i niemy spór, który wywołał niepotrzebną
nerwowość.
W Świętego Szczepana dzieci obojga
rodzin obsypywały się od rana ziarnem, wesoło hasając po całym obejściu, brnąc
w zaspach.
- To na szczęście, to na
szczęście…mówiły, wyrzucając wysoko w górę zgrabnymi ruchami ziarno, które
wpadało w śnieg, a część zatrzymywała się na twarzy i ubraniu. Na
rozpromienionej, czerstwej buzi Janusi, czternastoletniej córki Karla
zatrzymało się najwięcej ziaren. Zarumieniła się gwałtownie i spuściła oczy. Podobam
mu się…Będzie mój, pomyślała o Jakubie. A jak na mnie patrzy…
Ale on już rozrzucał ziarno
dalej, zupełnie nieświadomy jej myśli. Owszem, podobała mu się, ale to przecież
Niemka, a on kiedyś za żonę weźmie Polkę. Taka będzie jak mama…z ciemnymi,
kręconymi włosami.
Janusia miała jasne włosy, koloru
konopi, splecione w długi warkocz. Też ładne…Jeszcze raz na nią zerknął i
zwrócił się do roześmianego Wicka.
- Zobacz, jelonek do nas przyszedł…Musi
głodny. Nakarmimy go, powiedział konspiracyjnym szeptem do chłopca, z którym
spędzał najwięcej czasu i z którym wiązała go przyjaźń. Tak właściwie zawiązała
się ona od czasu, kiedy razem w przerębli łowili na Gwdzie skutej lodem, ryby,
i kiedy to Wincenty udzielił mu wszelkich wskazówek i porad, a nawet oddał
swoje złowione niemałe okazy, żeby mógł się pochwalić przed swoim ojcem. Pan
Maciej nie umiał łowić ryb i często o tym mówił, smakując je, przyrządzone już
przez jego matulę, a i jeszcze dopytywał, jaka to też ryba?
- Bardzo smaczna, choć nie
wiem…czy to karp, czy po prostu ryba? – mówił i śmiał się. Jak chodzi o to, to
jestem zupełny dyletant.
Dyletant? A cóż to takiego,
zastanawiał się wtedy Wincent i co nie dawało mu spokoju do czasu, kiedy
zapytał o to Jakuba.
- Dyletant? A kto tak mówił?
- Twój ojciec jest dyletant.
Jakub roześmiał się. – Mój ojciec
jest bardzo mądry. Zna się na wielu sprawach, ale jak chodzi o ryby, to
rzeczywiście. Kiedyś go zabierzemy nad rzekę, co? Jak myślisz?
- A zechce?
- Na pewno zechce, ale może
latem?
Kiedy już się ułożył do snu,
zaczął myśleć i o tej sarence spłoszonej, za którą rzucili ziarnem i o lecie,
które miało nadejść i o tym, że przyjaźń z Wincentym może jest i dobra,
ale ...
- Mamo…czy my już zawsze będziemy
tu mieszkać?
- Nie, synku, nie zawsze. Kiedyś
i do nas uśmiechnie się szczęście…A dlaczego pytasz? Czy jest ci tu źle? – spytała,
głaszcząc go po głowie.
- Nie…zawahał się – tylko dzieci
się ze mnie śmieją. Wyzywają, że jestem Luteran.
- Jesteś katolikiem synku, jak ja
i tata, a nasi dobroczyńcy, bo przecież w to nie wątpisz, też modlą się do tego
samego Boga. To dobrzy ludzie, a na śmiechy dzieci nie zwracaj uwagi, synu.
Kiwnął głową. – Wiem, mamusiu…ale
chciałbym już mieszkać w swoim domu…
Westchnęła. – Wieczorem pomodlimy
się o to. I pamiętaj synku o swoich
korzeniach –jesteś młodym szlachcicem, choć teraz bardzo biednym, a szlachectwo
zobowiązuje. Masz swoją dumę…- Spojrzała mu oczy – wiesz, o czym mówię, prawda?
- Wiem, mamusiu. Mam być dzielny i wierzyć, że nadejdą lepsze
czasy.
Wkrótce szczęście przyszło do nich.
Trudny okres swojego życia mieli za sobą. Ich nowy murowany dom z podcieniami,
kupił Maciej krótko przed Wielkanocą.
- Idziemy na swoje. Wreszcie –
powiedział do Jadwigi, spoglądając na nią
z radością. Wpadające skąpo przez okna słońce,
rozlewało się ciepłem po jej twarzy. Nieoczekiwanie dla siebie samej,
rozpłakała się.
- To ze szczęścia, powiedziała. Wreszcie będziemy na swoim. Wresz…cie –
odetchnęła pełną piersią. Dziękuję ci Panienko Święta.
Wzniosła oczy ku obrazowi Matki Boskiej, przed którym codziennie
składała ręce, zatapiając się w głębokiej modlitwie.
Wysłuchała jej…
Ich nowy dom, usytuowany na Nowym
Rynku, na wprost ratusza, miał dwa piętra, a na każdym kilka przestronnych
pomieszczeń, umeblowanych w sekretery, komody, kanapy i fotele. Wystroju
dopełniały kominki, a także oryginalne tkaniny – kobierce, makaty,
dywany miejscowych i zamiejscowych rzemieślników.
Jadwiga rozpędziła się z pomysłami, nie żałując talarów na
przyozdobienie domu w różnego rodzaju wyroby ze srebra, porcelany
i cyny, a także kupując piękne obrazy od przyjezdnych i miejscowych
malarzy. Często też zaglądała do znanego w mieście garncarza lub na
targowisko w poszukiwaniu ładnych naczyń.
- Chciałabym kilka mis pięknych i
dzbanów, wszak niedługo święta…Coś oryginalnego. Wszyściutko, co miałam poszło
mi z dymem…Zamyśliła się krótko, a potem jej twarz rozświetlił uśmiech.
- Zrobi się, pani, zrobi…tylko
trochę dajcie mi czasu – odpowiedział.
- A te figurki, co już prosiłam?
- Popytajcie Mośka na Żydowskim Targu. Coś mi się zdaje, że sprowadził
je z Pomorza. Ma też dla wielmożnej pani piękną sztukę jedwabiu…i piękne kobierce.
Kazał mówić wielmożnej pani wczoraj.
- A ten dzban toście sami zrobili
mistrzu?
- Przywiózł ja go z Białej…
- Piękny…Ile chcecie za niego?
Rozglądnęła się po niewielkiej
izbie zastawionej różnego rodzaju naczyniami.
- Czegoś jeszcze wielmożna pani
potrzebuje?
- Tak tylko patrzę, bo ładne…ale
muszę jeszcze pójść za dużym koszem na świecone…
- Pójdzie pani na targ, tam różne
kosze, a i wielgachną palmę pani wielmożna wybierze, taką co by miała ogromną
moc magiczną od pioruna i pożaru.
Jadwiga uśmiechnęła się szeroko.
- Palmę zrobię sama, pościnałam
gałęzie wierzby, malin i porzeczek już w Środę Popielcową – pochwaliła się. Kiście
już się zielenią. Jeszcze tylko przytnę u Doroty, cośmy u niej mieszkali,
bukszpan i barwinek…Mój jeszcze nie wyrósł.
- Jacy oni są, ci luteranie? –
zapytał z ciekawością.
- Dobrzy…To dobrzy ludzie. Tamte
święta u nich, te, Bóg dał, że u nas. Będziemy ich prosić…A nasza wdzięczność dla
nich dozgonna.
Pokiwał głową. – Wszystkiego najlepszego
życzę wielmożnej pani, a nie zapomnijcie zatknąć owej palmy za obraz święty…a i
skorupki ze święconek porozrzucać po kątach domu, żeby domu chroniły od
wszelkiego zła i zarazy.
- Oj, nie zapomnę, nie zapomnę…A
i wam życzę smacznego święconego.
Uśmiechnęła się radośnie i ruszyła do Doroty,
po drodze mijając kolumny drzew, które już tchnęły ciepłem poruszających się na
nich zielonych liści.
Zastała ją przy zajęciach
gospodarskich. – Właśnie myślałam o wielmożnej pani, proszę przyjąć agnuska,
którego mój zrobił z wosku i to jajo…- zawahała się – a i tę wodę z gotowania…Przygotowałam
z myślą o wielmożnej pani. To…przywróci dobre myśli, a i wszelkie
zdrowie.
Rozglądnęła się po chacie, czy
aby Karla w niej nie ma. On by tego na pewno nie pochwalił, bo jak mówił, to
zabobon, pogański zwyczaj. Ale ona pamiętała ten zwyczaj jeszcze ze swojego
rodzinnego domu, kiedy żyła jej matka i która zawsze w święta obmywała wodą po
ugotowaniu jaj, wszystkie swoje dzieci, a już szczególnie dziewczęta, żeby były
ładne i zdrowe.
- Pani też powinna przemyć blizny
po tym pożarze, powiedziała życzliwie z troską w głosie.
- Dziękuję, z całego serca
dziękuję. A ja przyszłam prosić…do nas… –
Jadwiga była niezwykle wzruszona. – Przyjdziecie?
- Toć wy pani z rodziną będziecie…
- Wy dla nas też rodzina.
Dorota kiwnęła głową i
uśmiechnęła się. – Przyjdziemy, jak mój pozwoli. My trochę inaczej obchodzimy
święta Wielkanocne, próbowała się tłumaczyć. Najważniejszy pani, jest Wielki Czwartek, kiedy to wspominamy
Ostatnią Wieczerzę i Wielki Piątek…
- Ale ja bardzo proszę.
Przyjdźcie na śniadanie w niedzielę, nalegam. Jeszczeście u nas na nowym, nie
byli…
- To może po świętach
przyjdziemy? – powiedziała z zakłopotaniem.
- No dobrze. Zgodziła się Jadwiga.
– Przyjdźcie po świętach, ale na pewno! –
dodała.
Wszystkie następne dni zeszły na
przygotowywaniu się do nadchodzącej Wielkanocy. W Niedzielę Palmową cała
rodzina poszła na mszę poświęcić palmę zrobioną przez Jadwigę, a którą później
zatknęła za święty obraz, aby w razie potrzeby było można jej użyć, a na dzień
przed Wielkanocą, w Wielką Sobotę, dzieci poszły do kościoła z dużym koszem
poświęcić jedzenie; chleb, jajka, sól, mazurek oraz zwierzątka z masła i cukru.
W koszyku nie zabrakło także baranka od Doroty.
Rano, po rezurekcji cała rodzina
zasiadła do święconego. Pośrodku
stołu królował baranek, i kosz ze święconką, a wokół niego misy ze
stosami barwionych jaj, półmiski z różnym mięsiwem, dwanaście rodzajów różnych
kiełbas. Nie zabrakło w tym białej uwędzonej i szynki, a także ciast,
wśród których królowały baby wielkanocne i mazurki, a także serniki i
kołacze.
- Skorupki od
jaj umieśćcie dzieci pod meblami…W swoim pokoju też – powiedział Maciej,
mrugając wesoło okiem. O, chyba mamy gości…Idź Jakub zobacz, kto przyszedł,
zwrócił się do syna, słysząc kołatkę u drzwi.
W drzwiach stała
cała rodzina Karla. – Prosiliście,
jesteśmy!
Dorota już w
drzwiach wręczyła gospodyni prezent. – To wyszywane przeze mnie obleczenia na
poduchy – powiedziała z uśmiechem.
W jej
niebieskich oczach błyszczały wesołe iskierki.
- Prosimy,
prosimy. Co za radość nas spotkała, podzielimy się z wami jedzeniem, dotkniętym
nie tylko wodą święconą, ale i modlitwą – ucieszyła się Jadwiga, zapraszając
miłych gości do suto zastawionego stołu. Później pokażę mieszkanie, a obleczenia
się przydadzą, dziękuję. Wy tak pięknie haftujecie, Doroto…- pochwaliła.
- Wy pani też
nienajgorzej, a i pewnikiem lepiej ode mnie.
- Boże
Narodzenie było u nas, po mojemu, dziś chcemy z wami cieszyć się świętami
według waszej tradycji – powiedział Karl. Bóg Zmartwychwstały jest jeden i dla
was i dla nas. A teraz pozwólcie, że odmówię tu, przy tym stole modlitwę, coby
naszej i waszej tradycji stało się zadość, a i wszystkim będzie miło: Zmartwychpowstały
Jezu Chryste –zaczął – z łaski twojej
mogę obchodzić wraz z Kościołem chrześcijańskim pamiątkę zmartwychwstania
Twego. Duch mój raduje się w tym dniu uroczystym i śpiewa Alleluja na
cześć Pana mego, bo wielkie są sprawy Twoje Boże, a potęga Twoja jawną się
stała dla wszystkich. Chrystus żyje, Chrystus zmartwychwstał – to ewangelia
dnia dzisiejszego – ucichł w skupieniu.
- Amen – dodał
Maciej – A teraz proszę do stołu. Podzielimy się świeconym jajkiem na szczęście
i zgodę.
- Zgadzamy się
panie prawie we wszystkim, grunt to pobożność i służenie ludziom. Ja im służę i
wy panie też, a szczęście i zdrowie potrzebne nam wszystkim. Oj,
potrzebne.
- To prawda. Jedzcie
na zdrowie.
- O tak, tego
nam potrzeba rzeczywiście wszystkim. I niech nas Pan Bóg strzeże. Niedawno
zaraza dopadła naszych sąsiadów – powiedział. Nic się nie dało zrobić, nie
pomogły żadne leki. Co za nieszczęście, panie, co za nieszczęście. Wymarła cała
rodzina, a i ci co zechcieli ich wspomóc w chorobie. I dziecka pomarły, i
stare. Oj, co za nieszczęście, panie – pokiwał głową.
- O, tak…to
straszna choroba. Ale co my przy święcie o takich smutnych sprawach? – powiedziała
Jadwiga i spojrzała na dzieci. – Idźcie się bawić w jakie zabawy…Może chłopcy
pograją w szachy? Umiesz grać? – spytała Wincentego.
Pokręcił głową
przecząco. – Nie wiem, co to…zająknął się i urwał w połowie zdania.
- Chodźmy,
nauczę cię tej gry. Mamo, czy mogę Wincentemu podarować szachy?
- Ależ tak,
dziecko.
Resztę dnia
spędzili na rozmowach, a dzieci na przeróżnych zabawach, wymyślając coraz to
inną. Było i mętowanie i rymowanki, a i przezywanki także, a co rusz dochodziły
dorosłych głośne wybuchy śmiechu. Były też i zagadki, które zadawały sobie
starsze dzieci. Młodsze bawiły się żołnierzykami, wystruganymi z drewna, do
której to zabawy przystąpili również Jakub i Wincenty, ku niezadowoleniu
maluchów.
- To nasze, to
nasze zabawki…Żołnierzykami my się bawimy!
- No dobrze,
maluchy, zgodził się Jakub. Chodź Wicek, nauczę cię grać w szachy, jak mówiłem.
To łatwe, zobacz. Rozłożył drewniane figurki. Te twoje, te moje – wskazał
ręką, tłumacząc. Pozostałe dzieci szybko
podbiegły do nich. – Możemy popatrzeć?
- Tylko cicho! –
powiedział.
- O, jak się
dzieci ładnie bawią, jak cicho się zrobiło…A wy, pani tak pięknie mieszkacie, pochwaliła
Dorota, oglądając dom. Skąd te wszystkie ładne sprzęty?
- Mój zamówił w
Swarzędzu, a i część zamówiłam u mistrza Jana, co ma warsztat na Nowym Rynku.
- Znam
mistrza…ale on bardzo drogo chce…Westchnęła. Kiedyś oglądałam u niego stół…A
potem mój, zrobił zupełnie podobny i ławę do niego, coście na niej…
- Też bardzo
piękny. Zdolnego macie męża Doroto, a najważniejsze, że dobry – powiedziała z
przekonaniem Jadwiga.
- Oj, dobry, nie
to co mój pierwszy. Pił i bił…Dzieci też. Ale później pomarł na jakieś
choróbsko. Na tyfus musi, bo i zaraziła się moja matka, co chodziła koło niego
i dwoje dziecków. Też poumierały niebogi, zaszlochała krótko. Wytarła nos.
– Oj, przeszłam ja, przeszłam…- dodała po chwili. – Później trafił się Karl.
Też mu pomarła żona. Pomógł, pocieszył, a później wziął za żonę. Czy źle
zrobiłam, pani? – zapytała z zakłopotaniem.
- Ależ skąd,
bardzo dobrze żeście zrobili Doroto. Sama kobieta, z dziećmi…nie da rady…A poza
tym, on bardzo dobry ten wasz mąż, nigdy nie zapomnę, że zgodził się bym przytwierdziła
do ściany obraz Matki Bożej, choć przecież obojętne mu święte obrazy.
- Ano dobry ci
on…A teraz musimy iść. Dziękujemy za gościnę – powiedziała, wzdychając. – Chodźta
dzieciaki, dosyć marudzenia państwu.
- Żadne
marudzenie, zostańcie jeszcze – prosiła Jadwiga. – Dzieci tak ładnie się bawią…
- Idziemy,
zadecydował Karl. Na nas pora najwyższa. Zostańcie z Bogiem – dodał.
Drugi dzień
świąt minął również bardzo radośnie, szczególnie dzieciom, które obficie
polewały się wodą, a śmiechu i krzyków było przy tym, co nie miara. Nie mogło
to pozostać bez skutku.
- Połowa kwietnia, słonko niby świeci mocno,
ale jeszcze często wieje chłodem, jak zawdy, a tej wody i harców było
przydużo…Coś nasze dzieci pokasływały w nocy…- Jadwiga zwróciła się do męża
zatroskanym głosem. – Oby tylko nie przyplątało się jakieś choróbsko…Muszę
kupić tej maści rozgrzewającej od zielarki, albo może natrę bliźniaki sadłem? –
dodała niespokojnie.
Kiwnął głową.
Przez chwilę pocierał ucho, cały czas wpatrując się w twarz żony. – W Pile
rzeczywiście brak cyrulików i medykamentów…No cóż, musimy mieć nadzieję i
wiarę. Myślę, że wszelkie nieszczęścia już nas będą omijać. Nie daj Bóg zarazy,
o której mówili Karl z żoną. Nasz szpital mały, a i nie ma oddzielnego budynku
dla chorych zakaźnie. Czasami żałuję, że nie poszliśmy za ojcem. Tam pewnie
lepiej…
Znów potarł w
zakłopotaniu ucho. Przez twarz przeleciał niepokój.
- Co ty też
mówisz Maciej? Choroby są wszędzie, a nam się przecież teraz dopiero darzy. Pewnie
coś w pracy cię zmartwiło? – Spojrzała mu w oczy. – Odkąd to ty się poddajesz?
Uśmiechnął się
kącikami ust, rozkładając gazetę.
No właśnie,
czemu miałby się poddawać? Prawda, że w pracy coraz gorzej. Już powoli
likwidują nowym zarządzeniem niektóre notariaty, dużo zmian w przepisach, z
którymi trudno się pogodzić, tak zwykłym ludziom, jak i jemu, bo zawsze z
oddaniem im służył. Ale przecież to najgorsze przeszło. Dzieci od rana zdrowe,
wystarczyła ta maść…a i Jadzia wróciła do życia, uwalniając się od koszmarów
nocnych. Potrafi się śmiać jak dawniej. Urządziła niemal sama piękne święta, bo
ich dziewka służebna mocno się rozchorowała, ich dom ostatnio tętnił życiem, budząc zachwyt przyjaciół, a ona sama potrafiła być
wspaniałą, nie tylko piękną gospodynią. W jej twarzy już dawno wyczytywał coś
bardzo niecodziennego. Radość.
- Dzisiaj
spotkanie u Bogusława? – przypomniała mu dyskretnie.
- Chcesz tam
pójść? Mamy z kim zostawić dzieci?
Kiwnęła głową. –
Anna dziś zajmie się dziećmi. Poczyta im, albo i wymyśli jaką nową zabawę. Jest
cudowna, nie uważasz?
- Ty jesteś
cudowna, powiedział i przytulił ją.
Zadziwiała go. – Była cudem i tajemnicą i
szła tuż obok, bliziutko, ubrana w długą powłóczystą suknię
i fantazyjny kapelusz. Nad nimi
chmury tak piękne, że trudno je było z czymkolwiek porównać; ich potężne,
spiętrzone formacje emanowały jakąś niezwykłą energią. Właśnie mijali Dom
Bractwa Kurkowego, gdzie również często zaglądał, spotykając się z
przyjaciółmi.
Dziś szli do zaprzyjaźnionego
browarnika, na spotkanie stowarzyszonych w cechu katolików, któremu to zawsze towarzyszyły rozmowy o Polsce, o rosnących
problemach społecznych i śpiewy patriotyczne. Dom Bogusława był
miejscem, gdzie można było „bezkarnie" kultywować polską tradycję, kulturę
i rozmawiać o polityce i zaborcach, a on sam był nieugiętym działaczem
niepodległościowym.
O, tak, Jadwiga miała rację,
upierając się, że zostaną w Pile. Wszędzie można żyć, byle iść z duchem
czasu, nie poddawać się.
- Jest nas coraz mniej w naszym
mieście, tych, co chcą coś zrobić dla ojczyzny, czy choćby dla Piły. Bieda doprowadza,
że ludzie obojętnieją na sprawy narodowe, mówił Bogusław, marszcząc czoło. Poczytajcie,
rozłożył na stole „Gazetę Wielkiego Księstwa Poznańskiego”. – Naczelnikiem księstwa Antoni Radziwiłł…Czy to
dobrze?? – pytał, rozważając wiele kwestii.
Dyskusję
przerwała Jadwiga. – Nie narzekajcie panowie, nie przystoi. Jest nas
wystarczająco dużo ludzi, którzy chcą coś zrobić, a przede wszystkim tych,
którzy mają głęboką wiarę w lepsze jutro. Na przykład ja. Roześmiała się. Napisałam
kilka zdań, może nieudolnych, ale posłuchajcie, powiedziała.
Jej oczy szeroko otwarte powędrowały w przyszłość wraz z
wymawianymi zdaniami:
Spójrzcie…
Chłód już cichnie…
Zastyga w nieśmiałym oddechu
Choć jeszcze się waha
Jeszcze moment i zawinie się w rulon
A za zakrętem drogi przemyka przed oczami zaplątany promień słońca
Budzi się do życia
By przylgnąć do twarzy
Odrodzeniem wolnej Polski.
Przez moment w przestronnym
pomieszczeniu salonu zapanowała cisza.
Tylko drganie powietrza tworzyło pozór ruchu.
Nigdy nie byli TAK BLISKO PRAWDY.
- Natalko?
Drgnęła i otworzyła oczy.
- Zdaje się, że przysnęłam? To ta pogoda…Uśmiechnęła się,
przecierając oczy.
- A mnie się zdaje, że o czymś zapomniałaś? Przypominam, że
dzisiaj 3 maj…i mieliśmy iść na koncert. Zależało ci na tym.
- I dalej mi zależy. Już wskakuję
w jakąś przyzwoitą sukienkę. Święto to święto. – A swoją drogą Maciej,
nawiązała do przodka, nie miał możliwości obchodzić w ten czy w inny sposób
Święta Konstytucji, bo o ile dobrze pamiętam z historii, w czasie rozbiorów,
było ono zakazane.
- Dobrze pamiętasz, ale
przyjmijmy, że Maciej był wielkim patriotą i w „cichości” wraz
z przyjaciółmi, obchodził jednak to święto…
Roześmiała się. – Ja też tak
myślę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz