__________________
ZMAGANIA
__________________
Światło przytomności znikające z
oczu, powoli, jak ta ostatnia krzywda. Jak ta ostatnia myśl – Już jej nie zobaczę...
Dotyk zawieszony w powietrzu
nabiera ciepła…
Rozplecione, niespodziewanie
myśli…układają się w wyraźniejsze kształty. Rozejrzał się.
Co u licha?! Jest w szpitalu, czy
już może na tamtym świecie??
Miał wypadek?
Strzemiona głośno kłębiącej się
krwi.
Anioły, czy pielęgniarki?
Pielęgniarki.
Chyba jednak żyję. Znów się
udało.
Nierozumna chęć, by cofnąć lub
zmusić do pośpiechu czas – płonące strzałki pamięci. Pamięci nieprzydatnej do
niczego. Ma wszak smak żalu.
E…co tam…Nic się przecież nie
stało, nawet, jeśli się stało. – Ruchomy cień myśli przemknął chyłkiem. Co pozostało?
Nic. Próżnia, w której osiadło ciało. Umęczone
jakieś i świat wiruje. Wszystko wiruje. Najbardziej w głowie. Życie wiruje.
Tak, ale co to za życie? Nigdy
nie umiał skoczyć na głęboką wodę, zawsze brodził w strumyku i zawsze tym
zdziwiony i rozczarowany. Nigdy nie potrafił polerować swojego wizerunku, piąć
się w górę, czy pokonywać bariery. W połowie drogi wycofywał się.
Kapitulacja ze strachu?
Ze strachu przed czym?
Co innego Janusz…
W głębi ducha, nawet nie był pewny,
czy chce dotrzeć do źródeł własnych niepowodzeń. Po co?
Musiał by się przemeblować w
środku, to by pomogło lepiej żyć i miał tego świadomość, tylko po co, do diabła?
Kiedyś przeczytał, że cały świat
jest sceną, a wszyscy na niej aktorami. On nie chciał być aktorem, a na dodatek
kiepskim i już wolał patrzeć przez te swoje pesymistyczne okulary: Na siebie,
na politykę, na innych. Zresztą nie zawsze tak było. Kiedyś…kiedyś…Kiedyś Anna wolała
jego…a potem Janusz okazał się tym przyzwoitym.
Krzywy uśmiech zaigrał na
popękanych ustach. Nagły napływ krwi
do mózgu sprawił, że zrobiło mu się ciemno w oczach, potem w głowie, w
samym jej środku zapalił się ogień, który rozchodził się wszechpotężną siłą po
całym jego ciele, by trafić w każdą komórkę. Miał wrażenie zapadania, to było
jak umieranie.
Nie, już raz umarłem…
Wytężył mózg. Obolały dziwnie. –
Myśli dudnią wprost w głowie, chcąc się wydostać przez ściśniętą
kleszczami bólu czaszkę. Uchylił okno – pokój powoli wypełnił się kolorami nocy
i jasną poświatą księżyca. Gwiazdy zwodniczo tańczyły na niebie, które
nachylało się. Zaraz wpadnie wprost na łóżko. Rozbije się i po niebie! A już na
pewno każe się zastanowić…Przynajmniej przez chwilę. Jak po tragedii w
Smoleńsku.
Na moment zmusiła nas wszystkich
do zadania sobie pytania – co jest naprawdę ważne w życiu i już po
niedługim czasie stała się na powrót orężem do walki politycznej. Uporczywe
powtarzanie kłamstw, skuteczna niezwykle demagogia. Udławić się tym można. On nie umiał kłamać. Dławił się tym
wszystkim.
Dla Niej też wszystko było
proste!
Wcześniej kłamała?
Żeby choć valium było…Przełknął
głośno ślinę.
Boże! Swoje wyobrażenia zbudował
na ruchomych piaskach. Pogubił się w rzeczach błahych, a życie zastąpił zaledwie
wycinkami.
Gdzieś tam, w środku, spoczywało
w gotowości, otoczone skorupką ziarenko prawdy, diament, ale i cóż z tego,
że o tym wiedział?
Wiedział też przecież, że człowiek
w nim może stać się niewolnikiem, bo nieposłuszeństwo dla rozsądku zbyt często wydobywało
się ze swojego kąta, porywało strumień rozchełstania, a ten rozlewał się
potokiem. Czyż nie łatwiej było ograniczyć się do świata swoich chorych (?),
osobistych pragnień?
Łatwiej. Objął mocno to
pragnienie, które zakotwiczyło się na dobre w jego własnym wnętrzu i w którymś
momencie odrzucił wszystko, co mogłoby dać mu szansę powrotu na ziemię…ale i w końcu,
co może zrobić załamany człowiek w zniekształconym boleśnie świecie, swojej
czarnej już historii?
NIC. Nic nie może zrobić.
Może unosić się w przestrzeni,
żyć w zawieszeniu, iść drogą na skróty, a potem pozostaje tylko ślepa uliczka,
a w końcu więzienie, bo uzależnienie, to nic innego jak pewna odmiana
więzienia, zamknięte drzwi, przez które nie da rady przejść do lepszego życia,
podążyć za swymi pragnieniami i pójść za nimi wszędzie, gdzie chciałyby
podążyć.
Ale teraz tamten chory czas się zamknął.
Chyba. Coś się wreszcie w nim przełamało. Dotarło? Wydobył diament?
Z jakiegoś jednak powodu serce
nie przestawało walić. Kropelki potu. (?) Dobrze znał zapach strachu przed
samym sobą. Nie ucieknie przed nim. Chyba w inny świat, który ustawicznie kusi.
Nie!
Wytrzymam!
I cóż, że byt rozciąga się przed
nim jak pustynia?
Wytrzymam!
Blady świt. Zmęczony. Stężały
ciąg myśli. Codziennie.
Ile minęło dni?
Czas nie chce leczyć, otwiera
oczy, szczególnie nocą, a świt je zamyka, targając przez chwilę myśli. Potem
jest lepiej. Pilot w rękę – TVN 24 i na okrągło teatr polityczny. Prezes
w głównej roli. Uścisk złych emocji. Znów krótki sen i studnia
nienawiści do samego siebie – o mały figiel nie zabił brata. Opamiętanie
przyszło w samą porę.
Opamiętanie czy strach? Nawet
tego nie był pewien.
Tani spektakl powrócił do oczu i
spłynął do gardła kluchą. W ciele chaos. No ładnie, no pięknie… Wyrzut ścisnął
mu się w gardle w węzeł – zaraz go udusi. Zacisnął pięści. Tępy ból podążył za
nim aż po czubek głowy. On sam włączony w szeroki pejzaż, a jego oczy patrzą ze
środka pustyni, zagrzebane w piachu. Przymknął je szybko, ale i tak
nadleciały obrazy.
Siedział sztywno na kocu z kamienną twarzą, skierowaną
w stronę morza.
-
Cześć! – usłyszał tuż obok siebie.
Drgnął.
- Czy
możemy się tu rozłożyć, pozwolisz braciszku?
-
Tak…Oczywiście.
Zdrewniał w
jednym momencie. Martwą ręką pomógł im rozłożyć koc.
- Oglądaliście telewizję??
Igrzyska! Codziennie nowy gladiator ginie. Niech ich licho! – machnął ręką. Przeciąganie
liny, psy zaczynają biegać w rozmowach politycznych. Wystraszone psy. Za głośno
szczekniesz, nie w tym miejscu, i wylatujesz z partii. A zasługi??
Janusz spojrzał z ubawioną miną.
- Lepsze rzeczy mamy do robienia
braciszku, jak oglądać ten cyrk i zastanawiać się, kto ma rację, kto szczeka, a
kto się łasi. Zgaś swój płomień…
Zagryzł wargę. Miał wrażenie, że
ość utkwiła mu w gardle. Cokolwiek by chciał teraz powiedzieć, słowa zamarły mu
na ustach. Janusz się domyślał!
Chciał się sprzeciwić tak postawionej kwestii –
skończyły się przecież czasy wodzowskie już dosyć dawno, tak mu się
przynajmniej zdawało, ale tylko głos w głowie krzyknął, wyraził przekleństwo. Potarł
czoło. Wiedział – przez cały czas miał taką świadomość – że powinien myśleć o
Annie tylko jak o przyszłej bratowej. Tylko, jak to zrobić do diabła? Ledwie
się wstrzymywał, by codziennie do nich nie zaglądać, zawstydzony, płonący i z samo-pogardą,
ale i z głębokim uczuciem rozkoszy, choć to było nikczemne i ohydne ze względu
na Janusza. To było jak nałóg, jak koka, po którą sięgał też z wyrzutami.
Tak właściwie te wyrzuty były
tylko od czasu do czasu. I wtedy myślał; sprawiam innym kłopot…
Innym? Komu sprawiam?
To, że ci i owi się domyślają, że
czasami puszczają nerwy?
Nie, to nie tak, niech się kurka
wodna wszyscy ode mnie odczepią. Jeżeli już…to sprawiam sobie kłopot. Narkotyk
robi ze mną to, czego może nie powinienem robić; osacza, przypiera do muru,
wpędza w poczucie winy. Ale to tylko czasami. A tak naprawdę jest bosko! Prochy
odcinają od świata realnego i normalność robi się nieuchwytna, nie do
zdefiniowania. Na początku był tylko zafascynowany urodą Anny. Potem przyszła
do głowy głupia, szalona myśl; a może by ją tak poderwać? Ciekawe, czy na to
pozwoli? Badał, jak daleko może się posunąć. To podniecało. Im dalej się posuwał, tym więcej chciał.
Szczególnie, kiedy sobie wstrzyknął niewielką dawkę narkotyku. Pilnował, żeby
nie przedawkować. Był ostrożny i panował nad sytuacją. Czasami próbował
zapanować nad rozhuśtaną wyobraźnią. Tylko po co? To takie przyjemne; ta od środka bijąca
i rozchełstana wyobraźnia mało go nie rozniosła. Co za uczucie! Odlot.
Rosnące podniecenie.
I ono liczyło się najbardziej. Adrenalina i narkotyk.
Razem w parze. I po co było się zastanawiać? Falujące błękitne morze, fale
roztańczone – wiatrem?
Leżeli tuż obok siebie. Bóg tak
chciał. Przypadek? Białe chmury goniły po niebie. Wiatr sypał w oczy. Ukłucie setek małych igiełek.
Smukłe ciało Anny nabrało lśnienia złota. Jej twarz,
to był jeden wielki uśmiech. – Pewnie po nocy z Januszem jest taka szczęśliwa… –
Skurczył się w sobie. Ścisnęło w środku paskudne uczucie.
- Co się dzieje, stary? Niedomagasz? – Uśmiechnięte
usta Janusza poruszyły do żywego. Nienawidzę go…
Poderwał się gwałtownie. Dotknął ręką białego piachu
nagrzanego słońcem, przerzucił go między palcami i pobiegł w stronę morza,
rzucając się w spienioną wodę. Fala była
potężna, a on crawlem pruł fale. Byle dalej. Ten uśmiech
Janusza…Rozszyfrował mnie…
Jestem bez maski, jak ten tam…Prezes…Podobno był na
prochach…Sam to powiedział.
Gorące słońce tańczyło na wierzchołkach fal iskrząc
się tysiącem promyczków i przeskakujących z jednej na drugą. On się za
cholerę nie przyzna do prochów. Po co? Tamten, to co innego. To wielki strateg,
coś wszak można ugrać i ma dobrych doradców.
Ciemny lud wszystko kupi …
Płynął, płynął, płynął... Czuł potrzebę zmagania,
nawet ryzyka. Woda goryczą osiadła na wargach. Poczuł zmęczenie mięśni rąk.
Zwolnił tempo. Odwrócił się całym ciałem w stronę brzegu, w stronę
plaży, gdzie leżała ONA. Spojrzenie błądzące po linii horyzontu – nawet
odrobiny nadziei. Zero. Budowanie czarnej historii. Nienawidzę go…
– Szerzy się przemysł nienawiści. Wykrzywił usta.
Odczuwał przez chwilę prawie błogie zmęczenie,
zapadające się pod ciemną powierzchnią wody. Wzburzoną. – Polacy też są
wzburzeni…ten chaos…Te nienawistne słowa, droga na dzielenie Polaków.
WRACAJ... – krzyczą rybitwy. Dziki wrzask. – Cicho…!
Teraz ja mówię!
– Tak ją kocham, tak jej pragnę… – nie mówił a skarżył
się posępnemu pomrukowi morza i tym ptakom w górze. Trzepotały nad nim
skrzydłami. – Wracaj…nie bądź głupi.
– Nie! Zagłębił
się w wodę i ciął przeoraną bruzdami powierzchnię morza, uśmiechając się szyderczo i krzywiąc sine usta w grymasie
bólu do wciąż umykającego horyzontu. Bezchmurne niebo nad nim i huczące morze
wydawały się złowieszcze i groźne. Rwetes,
hucpa i populizm…Boże, jak to męczy… Gdyby nie Janusz…Gdyby nie ci ludzie czarnej groteski, wygralibyśmy te wybory… Wykluczenia
z partii…Nie potraficie się dostroić do
wspólnego patrzenia na sprawy…
Ja też nie potrafię. – Ociężałe myśli. Ciężkie nogi
odmawiają posłuszeństwa. Nie, nie pozwoli im się terroryzować.
Wypluł wodę z gardła, zakrztusił się i chwycił chust
powietrza – Tonę? To już koniec? – Taki
żałosny? – To nie on powinien się utopić! Bunt. Wycie morza. Ściska niby
zemsta...
Uścisk złych emocji. PJN – klub…wygnańców i tych
w zmowie…Na razie zaciskają usta, ściskają pięści, prężą muskuły i wpijające się w ramię, dłonie. Mocne
dłonie Janusza.
I ta brudna myśl, której nawet nie zmyła groźna fala.
Gdyby…Nikt by nie wiedział…
Zacisnął dłonie na rękach brata. Pociągnął w dół. Upiór
przerażenia w oczach i na białych grzywach piany.
Ślepe oczy i strach…
W uszach ogłuszający dźwięk – to huczy morze. – Nie
rób tego!!
- Co ty…? – słowa Janusza uwięzione
w gardle.
Szarpnął się. Wynurzył.
Chwycił inaczej. Mocniej. – Wracamy! – wychrypiał mu do ucha Janusz. Kiwnął
głową.
Wyczerpanie emocji. Obraz
zamętu. Fala zatopiła swe kły ku samemu sobie.
Spieniona, wściekła nawałnica, ołowiane nogi, ołowiane
ręce, zakutany mózg.
Nikt by nie wiedział…Wypadek. Ostatnia brudna myśl.
- Trzymaj się –
powiedział Janusz. – Właśnie mamy pomoc.
Poczuł jakiś żal bez adresu. To
marność się tli. Własna.
Ognisty blask słońca mieli na plecach, kiedy powoli
schodzili z plaży. Anna była już tylko zwykłą białą plamką w sercu
niezgłębionej tajemnicy – okryta pianą, hukiem morza, które jeszcze było w
głowie, jak ten krzyk ptaków, świadków jego zmagań z życiem i z podłością.
Czy na pewno Anna była tylko plamą?? Nie, nie był tego
taki pewny.
Nie był tego też pewny po kilku
miesiącach. Wciąż spadał w dół niepowstrzymanie. Nie wytworzył w sobie ani
jednej stalowej osi dookoła której mógłby się obracać, ani jednej stalowej
podpórki, której mógłby się chwycić. Spadał w dół, w przepaść, z jakąś mu obcą
siłą, przeciwną treści jego myśli, szczególnie, kiedy zamykał oczy i po
cichutku sięgał ręką w czarne włosy Anny. Mniej jak po cichutku. – Na jednym
oddechu. Krótkim. – Już i tak nie odzyska marzeń. Są nieuchwytną mgłą, są
wiatrem za oknem, który połamał kruche gałęzie nadziei, są plątaniną gnijących
wspomnień, które chciały być pożywką własnych obsesji. Niech to szlag.
Niebo zasnuły szare chmury, a wszystko pod jego kopułą
zdawało się przytłumione jak jego życie. A najbardziej złościła go własna,
zmącona niepewnością i wyrzutem twarz. Taka też była, gdy zapraszali go na
ślub. To już. Niedługo.
- Życzę szczęścia – powiedział
obcym głosem. I znów uścisk tych złych emocji. Trzaski za oknem, trzaski w
głowie.
– Czemu go nie zabiłem? – Wewnętrzne rozterki. Negacja guru?? Całe
życie Janusz był dla niego wzorem. Zawyło
coś w środku dręcząco, echem własnego sumienia.
I po co tu przyszedł?? Po cholerę??
Przyszedł do kościoła, by ostatni raz spojrzeć na nią
i pożegnać się. Trzeba zniknąć!
Postanowił. Jeszcze tylko jeden mały niuch. Tylko
jeden raz. Nie, jest silny. Jest bardzo silny. Jest mężczyzną.
Drzewa za oknem zamieniły wiatr w
jakieś bezlitosne wycie. Zaprzeczały jego decyzjom, drwiły. – To nieosiągalny dla ciebie wymiar, nie potrafisz
otworzyć drzwi na lepsze jutro.
Ono założyło skobel. Nie jesteś w
stanie go sam sforsować.
Odchylił się w krześle,
zaciskając usta. – A tak w ogóle, czy chce to zrobić? Czy coś jest za tymi
drzwiami? Coś szczególnego? Czy to tylko chodzi o spokój serca, spokój życia?
Czyj? Janusza? A czy tak, nie jest lepiej??
Lepiej – odpowiedział sobie.
Byle nikogo nie krzywdzić. Byle
nikogo nie krzywdzić…Zapomnieć o Annie. Pot strachu od wewnątrz. Wypowiedział
raz jeszcze na głos jej imię, po czym ukrył je głęboko w sobie. Tak
trzeba. Teraz można się nawet zajarać. Jest życie i jest śmierć. Nie przeraża
ani jedno, ani drugie. Wszak życie – każde, jego też – nosi znamiona śmierci.
Tak, czy tak, kiedyś ten podły świat szlag trafi. Za tysiąc lat, czy może za
sto tysięcy lat. Nieważne.
A czas pobiegnie dalej. Ale
najpierw zamknie się za każdym i za wszystkim. Za tymi co mieszają, wywołują
hucpę, też.
Spojrzenie w lustro. – Zapadnięte
oczy. Ledwo, co widzą, ledwo postrzegają. Wszystko bez sensu. Boli głowa,
żołądek podchodzi do gardła. Głód.
I po co ze sobą walczę? Wiatr
łamie gałęzie. Totalna krytyka opozycji. Skuteczna niezwykle demagogia.
Pieprzone życie – idzie na wygnanie! Żyję teraz i nie wiem, czy będę żył jutro.
Są pytania na które nie ma odpowiedzi, bądź ma się je gdzieś głęboko i tylko
czasami narasta myśl, jak kłąb w głowie. Gęstnieje.
Może to strach gęstnieje?
Pewno strach. Kto by się zresztą
nie bał? Tylko degenerat, ćpun, skończony człowiek, a on
przecież…Zaczerwienione gałki oczne, spłoszone tym, co nagle wypatrzyły w rozsypanych
jak układanka myślach. Znów atak bólu. Zmęczone ciało, nogi, plecy i myśli.
Te najbardziej. I dogasająca noc uśmiecha się jakoś krzywo. W ciele
gwoździe. Ból już wziął początek w głowie i rozlewa się po całym umordowanym
ciele. Wewnątrz zaciskają się dwa imadła.
Nie wytrzymam! Kłująca warstwa własnej przyzwoitości, czy
nieprzyzwoitości?
Radio huczy. I huczy
w głowie. I ten wiatr za oknem jak wyjec, jak ten, tam, nad morzem. Że też
wtedy się nie utopił…Że też Janusz mu pomógł…
Ty się rzeczywiście chłopie w niej zakochałeś, ale ona jest moja! I tak
będzie! A to, co chciałeś zrobić?...Machnął ręką – to już nieważne. Zapomnijmy
o tym.
Nie zapomniał. Tkwił w tętniącym
młynie zdarzeń, choć sam nie wpływał na te zdarzenia. Umiał przegrywać, ale jak
to boli...Wsiadł do samochodu. Uciec…Byle dalej, bo myśli o niej, nie
odgoni. I nagle dotarło do rozedrganego mózgu, że umiera. Stało się coś
strasznego. Nad nim przepływała srebrna ławica gwiazd na olbrzymim niebie. I
były drzwi. Granica – jakaś ostateczność. Za chwilę się za nim zatrzasną. Czy
to może już się stało? W środku, w głowie, uderzają młoteczki, a może to młot
jakiś olbrzymi. Uderza coraz silniej i silniej. Huk. Potworny huk.
Ciszej…ciszej…ciszej! To boli.
- Nic panu nie jest? Wszystko w porządku?
Rozejrzał się. Duża sala szpitalna, a nad jego głową
pochylona twarz pielęgniarki. Pokręcił
głową z niedowierzaniem.
- A wiec nie umarłem?
- A czy ja wyglądam na anioła?
_______________________________________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz