PRZEMALUJ TEN
OBRAZ !
Krzyk.
Przez chwilę wibrował w uszach Anny.
Noc krzyczała?
Ona krzyczała?
Sen krzyczał?
Poruszyła się. –
ANIA..A.. A..A..A…
Chłopiec bez butów, które gdzieś tam stały równiutko...nauczone
porządku, otulony na bosych stopach w liście, ubrany w rozpacz niczym w
brudną maź, w którą wpadał z każdym krokiem, przedzierał się z tępym
wyrazem twarzy przez krzaki i suche szeleszczące trawy. Na jego nosie znieruchomiała
strużka krwi, jak on sam, jak jego rozum poszarpany żalem i wiatrem, który
dmuchał mu w plecy, popychając coraz dalej od domu, nad Wisłok. Kłębił wirujące
myśli, jak ćmy skurczone, padłe już dawno z zimna, rzucając nimi w rozum.
Przed nim szumiąca groźnie woda. Góra wody. Spiętrzonej.
Spojrzał w dół. Otarł ręką załzawione oczy.
Wiatr smagnął twarz – Nie! Nie rób tego! Nie rób!! –
zawodził dziko.
Wdarł się w ucho Anny:
Obudź się...obudź...On potrzebuje pomocy!
Usiadła
wyprostowana jak struna w gitarze i przez chwilę biegała myślami po całym
pokoju. Wrażenie było irracjonalne, ale
nie mogła go ignorować – szeptało, potem przeszło w krzyk. Często miała sny; od
wczesnego dzieciństwa i nie zawsze one były przyjemne, ale ten był
szczególny. Napawał grozą i na pewno coś oznaczał? Powtarzał się przecież już
od kilku lat. Zawsze jesienią. Co jest?! – zapytała na głos.
Cisza pokoju drgała niepokojem, a jej myśli wirowały
chaotyczne w kokonie nicości, który ją otaczał jak mrok w pokoju, by zawiesić
się w miejscu, gdzie zupełnie nic się nie liczyło, poza błagalną myślą
wykierowaną ku Bogu.
– Kto
potrzebuje mojej pomocy? Kto mnie woła?
Cisza. Przejmująca cisza.
Nagle ogarnął ją spazm paniki; bo, że ktoś woła o
pomoc, nie miała najmniejszej wątpliwości. Jej sny zawsze się sprawdzały,
szczególnie te katastroficzne, jak na przykład ten ukazujący wypadek dziadków
od strony taty, kilka lat temu, a który ociekał grozą i długo po nim nie mogła
dojść do siebie.
Gdyby wtedy skojarzyła… może
oni by żyli?
Ledwo zdołała się wyciszyć i pomógł jej w tym
ojciec, i znowu sen wraca, jak jakaś zmora, inna tym razem, bo nie ma w niej „ślepego”
dziadka, który nie widzi drzewa i sen już dotyczy nie jego. Dotyczy chłopca.
Dusi za gardło. Dusi tak bardzo, że rozrywa przerażone zgłoski:
- Ania..a..a…
-
Chodź maleńka… Cicho, już cicho… To tylko niedobry sen. – Jej dobry tato przekonuje
i gładzi ją po włosach, a ona czuje się tak, jakby uderzyło w nią tornado.
Ile by dał, żeby uchronić ją od tych nocnych
koszmarów. Tylko jak to zrobić?? Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło.
-
Anulko??
-
Tak?
-
Zrobię wszystko, żeby ci pomóc – powiedział, przygarniając ją do siebie. –
Wierzysz mi, malutka? Zobaczysz. To się niebawem skończy! – obiecał pełnym
współczucia tonem.
Uśmiechnęła
się blado. – To się niedługo skończy…–
powtórzyła za nim, spoglądając w okno. Wysoko na niebie dryfowało w powietrzu kilka ptaków o potężnych
skrzydłach. Słychać było ich głosy. Nie były radosne. Zamknęła oczy i zaczęła
się bezgłośnie modlić. Czy to coś pomoże? Czy pomoże jej ojciec??
Kiedy
długo nie mogła zasnąć, widziała przez uchylone drzwi jego postać nachyloną nad
biurkiem. Coś notował, czytał, czytał, czytał...Całymi godzinami. Nieraz
zastawała go tam ciemna noc. Wiedziała, że ojciec obłożył się całym stosem
książek, żeby jakoś rozwiązać jej trudny problem. Pracował w każdej wolnej
chwili. Właściwie prawie nie wychodził z gabinetu. Najczęściej stamtąd wyrywała
go ona ze swoimi dociekliwymi pytaniami, na które nie zawsze miał gotową odpowiedź,
bądź miał taką, która jej nie satysfakcjonowała.
Czasami z ust ojca padały słowa krytyki, kiedy to
uważał, że zrobiła coś źle, ale była to krytyka przyjazna i tym samym
konstruktywna, i powtarzał po wielokroć, że w życiu trzeba się skupiać na
wyższych wartościach, które przeważnie umykają ogółowi w ferworze codzienności,
a nie na banialukach. Dawał przy tym bardzo
istotne wskazówki, które kierowały ją na właściwe tory, szukając jednocześnie
sposobów na zlikwidowanie nieustannego napięcia, zagrażającego jej kondycji
psychicznej.
Od
kiedy Anna pamiętała, niemal zmuszał jej umysł dziecka do stałego wysiłku, do
stałych ćwiczeń, do afirmacji, zaangażowany w to całym swoim sercem. Miało jej
to wszak wyjść na dobre i doskonale to rozumiała. Wszystko to, co podsuwał
jej do czytania miało natchnąć ją wiarą we własne siły, zachęcić do aktywnego
działania.
- Masz
być na co dzień odprężona – mówił – a mądrość życia sama zatroszczy się o
wszystkie sfery bytu. Pracuj nad tymi myślami, które uczynią cię szczęśliwą.
Twoja podświadomość zaakceptuje wszystko co jej wtłoczysz, a to klucz Anulko do
pozytywnych zmian.
-
Jasne!
„Wkuwała” swoje przyszłe życie, które byłoby bez
czarnych snów, bez niespokojnych, zalęknionych nocy, a byłyby tylko radością.
- Robię
się nienormalna, tato – powiedziała któregoś dnia.
- Jesteś
całkiem normalna i zbyt inteligentna. Ciężko ci będzie w życiu – stwierdził z
westchnieniem i zmarszczył brwi, jakby się martwił.
- Od
kiedy inteligencja córki jest zmartwieniem, tatusiu?
- Wiesz
dziecko o czym mówię… – urwał, spoglądając jej w oczy.
- Wiem.
Ciężko mi będzie znaleźć sobie odpowiedniego mężczyznę. Czy tak? – Roześmiała
się perliście. – Nie martw się, tatusiu, znajdę. Inteligentnych mężczyzn nie
brakuje.
- Owszem,
ale ten ktoś musi też jeszcze cię rozumieć…
– zamyślił się.
No tak, wiedziała o tym, tylko i czego niby, ten „
ktoś” inteligentny miałby jej nie
rozumieć?
W końcu potrafi sobie „ wymalować” odpowiedniego,
wspaniałego i pełnego rozumu chłopaka. I będzie ją rozumiał i przy nim skończą
się wszystkie paskudne sny.
Tak będzie.
Mijał
rok po roku, dorastała, a jej problem niewątpliwie nadal istniał. – Te rozległe
przestrzenie cienia, w którym poruszała się po omacku, te czarne wizje zakłócając
sen…Ciągle jeszcze mimo starań ojca i swojej ciężkiej pracy, tkwiła gdzieś
w próżni, na jakimś tajemniczym ekranie, gdzie pojawiały się obrazy jej rojeń.
Rzadziej już, co prawda, ale problem istniał. – Zbyt wiele rozumiała i zbyt
wiele kojarzyła, przeżywając wszystkie codzienne sprawy na swój emocjonalny
sposób, a jej psychika chłonęła wszystko jak gąbka i nie pozostawało to
bez skutku ubocznego. Na wszystko zwracała uwagę, nawet na drżenie głosu ojca,
gdy usiłował coś przed nią ukryć.
- O
czymś nie wiem? – pytała – i nie chcesz mi powiedzieć, prawda? Jestem za mała?
Spoglądali z Marią po sobie znacząco.
-
Kiedy taki czas nadejdzie, a nadejdzie! będziesz wiedziała o wszystkim,
mądralo, a póki co, chodź tu. Porozmawiamy – żartował ojciec z pogodnym
wyrazem twarzy.
- O
czym? – spytała, mrugając oczami.
- O
wakacjach.
-
Wakacje już zaklepane! Jak zwykle jedziemy z Adasiem do dziadka Wiśniewskiego –
stwierdziła z entuzjazmem.
-
Czy na pewno tego chcecie? Ty tak, a Adam? Może wolisz jechać na kolonię? – spytał
i spojrzał na syna.
-
Chcę jechać z Anulką do dziadka. Już się nie mogę doczekać!
-
Ja też! – wtrąciła z przekonaniem.
O, tak, bardzo kochała być z dziadkiem. Przy nim nie
było żadnych koszmarnych snów. Ulatywały, podobnie jak jej myśli w góry, na
same ich szczyty i pochłaniała je mgła, czy też może wiatr je rozdmuchiwał?
Ale tam, do Białki Tatrzańskiej jechała tylko na
ferie zimowe i latem na wakacje, dwa razy w roku.
U dziadka było wspaniale, nie było czasu na
nudę, a on sam tryskał dowcipem, niesamowitym humorem, a fantazję miał
młodzieńca, choć zbliżał się do siedemdziesiątki.
W lot wyłapywał wszystkie dysonanse w życiu
wewnętrznym tak jej, jak i Adasia, zwracając im czasami uwagę na ich słabe
punkty i jednocześnie pracował nad tym, by skutecznie temu przeciwdziałać.
Zupełnie jak jej ojciec, bo i był z tego samego gatunku ludzi – mądrych i
wrażliwych.
-
Ponuraków Anulko unikaj, bo nie mogą ci nic pozytywnego przekazać. Unikaj też
negatywnych myśli, do niczego dobrego nie prowadzą, a wręcz przeciwnie. Wiesz
już o tym?
-
Wiem, dziadku. Stale to słyszę od taty.
- Co
za paskudna, rozszczekana smarkula! Prawie jak Kajtek. – Kiwnął głową z zadowoleniem
i dodał. – Kiedy przyjedziecie moje dzieci do dziadka po następne rady? Zimą?
-
Tak, dziadku, zimą – odpowiadał Adaś.
-
Na pewno?
Kiwali zgodnie głowami. – Szaleństwa, czasami
rozważne myśli na łonie natury, które im niemal codziennie fundował dziadek, dodawały
skrzydeł. A ten motocykl, który sam zmajstrował ze starych części, i które to latami
skrupulatnie zbierał, skupował i magazynował gdzieś w zakamarkach domu,
był tak szaloną rozrywką, że pisała o tym w swoim pamiętniku.
- Anulka,
wskakuj na tego rumaka – mówił dziadek wkładając na głowę śmieszną cyklistówkę.
– Popędzimy z wiatrem na wyścigi i zapewniam cię, że mój motor jest szybszy od
wiatru, tyle, że nie mogę się tu zbytnio rozkręcać, bo nie te autostrady –
śmiał się.
Jedno oko przewiązał opaską. Twierdził, że to dla
zabezpieczenia własnego zdrowia, bo o nie trzeba dbać, w każdym momencie życia.
Na motorze też! Twarz miał pełną uśmiechów i młodości.
- Nie
może mnie przewiać, a jeżeli już, to ewentualnie…jedno oko. Drugie będzie
zdrowe – mówił cały w uśmiechach.
Anna również się śmiała i tak głośno, aż ją bolało
gardło i szczęki.
- Anulko,
ty moja ślicznotko, masz tak zaraźliwy śmiech, że boli w drugim oku. Chyba też
je sobie przewiążę – mówił, robiąc wymowny gest ręką.
Po niej, na motor wskakiwał Adaś i robił
samodzielnie kilka rundek wkoło podwórka.
-
No, no… kto by pomyślał… - chwalił dziadek. – Nie dodawaj tylko gazu do oporu…
Już mówiłem o tych autostradach…
-
Jasne, dziadku. Ma się swój rozumek…a poza tym, wzrok Anuli mnie wstrzymuje. Roześmiał się. Bardzo kochał swoją siostrę i
za nic w świecie nie chciał narazić jej na stres. – Jego młodsza siostra w
żadnym momencie życia nie mogła się denerwować, nawet z tak błahego powodu.
Stres jej bardzo szkodził.
Wieczorem
przed snem, dziadek zaparzał im ziółka, przyglądając się wnukom z uwielbieniem.
Adama kochał bardzo, bo to jego krew, jak mówił, ale Anulce poświęcał więcej
czasu. Była tak rozczulająco śliczna i tak wrażliwa…
-
Pij, Niulka... Dzisiaj dostałaś zioła na urodę, bo, mimo że jesteś piękna,
uroda nie przeleje się, tego nigdy za dużo. Wczoraj wypiłaś ziółka na zdrowie,
bo tego również nigdy za dużo. – Uśmiechnął się. – Jutro dostaniesz ziółka na
miłość, bo musisz mnie bardzo kochać.
Kochała
go bardzo, nawet bez tych ziół. Chodzili z dziadkiem niemal codziennie na
dalekie spacery. Była to wyprawa na kilka godzin. Bunia, czyli jego trzecia
żona, pakowała do koszyka różne
własnoręcznie zrobione smakołyki i dużo picia.
-
To… w razie, gdyby ci zaschło w gardle z wrażenia, Anulko – mówiła.
Zwykle ich bazą była jakaś ukwiecona łąka. Kiedy tam
dochodzili, słońce stało już wysoko na niebie. Powiew ciepłego wiaterku
rozdmuchiwał jej czarne jak heban włosy. Lśniły w słońcu pięknym blaskiem.
- Teraz
się rozłożymy na zielonej trawie i trochę poczekamy, aż się słońce zmęczy, bo
przecież to już tak jest, że wlewa ono w nasze serca potężną czarę optymizmu, a
to praca… i chyba nie wątpisz, Anulko, że ciężka…– Dziadek uśmiechnął się i
usiadł. – A teraz Niulka posłuchaj ciszy. Ona śpiewa. – Przechylił głowę –
Słyszysz?
To było niesamowite uczucie. Cisza brzmiała melodią
szumiącej trawy, rumianków, ziół dziadkowych. Rzeczywiście, z wrażenia musiała
się napić. Mogła tak leżeć do wieczora. Jeszcze tylko trzeba było nazbierać
dziadkowi ziół, a potem wracali do jego małej posesji na wzgórzu.
-
Dziadku, jaka szkoda, że za kilka dni jedziemy z Adasiem do Rzeszowa – mówiła.
-
Nie nudzisz się, Anulka?
-
Ani trochę… Poparz… czyż to nie piękny widok?
Za górami chowało się słońce, napływały chmury
burzowe, a niebo zmieniało się z niebieskiego na pomarańczowe, wróżąc
deszcz. Pierwsze krople, nieśmiałe, skapnęły na uniesioną w górę twarz Anny.
Położyła się. Leżała nieruchomo, rozkoszując się dotykiem ciepłych kropi, które
po chwili uderzyły z oślepiającą gwałtownością. Zaśmiała się – była zachwycona,
Adaś też. Dziadek pewnie mniej.
-
Mam nadzieję, że zaraz przejdzie… Trzeba tu przeczekać burzę – powiedział – nie
ma rady, kładziemy się na trawie. Adaś obok Anulki – zadyrygował z westchnieniem
i sam się również położył.
Wiatr zaśpiewał w trawie, mocniej zawiał, chłodny,
zmysłowy. Wysokie trawy nagięły się prawie do ziemi, po czym z powrotem
wyprostowały się. Z ziemi uwalniał się metaliczny zapach, a ona sama otwierała
się na wodę z nieba. Kwiatki skuliły swoje główki, by po chwili je podnieść
wysoko. Tańczyły chwilę. – Niebo stawało się zupełnie niebieskie.
- I
jak się czujesz, moja ty Stokrotko? – spytał dziadek spoglądając na twarz wnuczki
tak pełną emocji, że nie wiedział, co o tym sądzić. – Nie bałaś się?
-
To było cudowne przeżycie, dziadku… Widziałeś te tańczące kwiaty?
Rozmarzona, z uśmiechem na ustach, odurzona
powietrzem, zasypiała kamiennym snem. Tak spała zresztą każdej nocy i co
najważniejsze – nic się nie śniło!
Wakacje
kończyły się jednak bardzo szybko, zbyt szybko, a powrót do domu budził nocne
koszmary. – Te obrazy senne, które
przychodziły nie wiadomo skąd, pełne
były ruchu, często zawieszone w przestrzeni; chciała gdzieś dojść...dobiec,
uciec i nie mogła. Tylko czasami się to udawało, ale najczęściej budził ją jej
własny krzyk.
- Dlaczego,
tato? Tak się bardzo staram, tyle ćwiczę i tylko czasami uda mi się wyśnić coś
kolorowego.
-
To już sukces, Aniu! Ważne, że to się udaje choć czasami! – przekonywał ojciec.
– Trochę cierpliwości i wszystko będzie dobrze.
Musiała w to wierzyć. Wierzyła.
Jej
życie było niczym materia utkana ze zdarzeń, z całym mnóstwem pytań, na które
nie było łatwych odpowiedzi, a z czasem zmieniająca się poprzez swój wygląd,
barwę i swoją moc, dziurawiona chorobami myśli, czynów i niezależnych od niej
spraw. – Myśli wciąż wybiegały, potrącały się i zderzały z życiem, ale szybko
przywracała się do równowagi. – Jeszcze moment, jeszcze trochę cierpliwości i
mój koszmar zakończy się – powtarzała sobie, przywołując się do porządku. I „malowała
obrazy”, jak to nazywali jej rodzice i Adaś, który doskonale był wtajemniczony
we wszystkie problemy siostry.
W jej
otoczeniu najwięcej było kolegów, którzy prześcigali się w pomysłach, aby z nią
chodzić. Przyciągała jak magnes, bo była inna jak większość jej koleżanek;
intrygująca, tajemnicza i nigdy nie brakowało jej argumentów, by kogokolwiek
przekonać do swoich racji. Umiała się bez reszty skoncentrować na problemach
osoby, z którą właśnie rozmawiała, i w tym tkwił jej niezwykły urok, ale i w
tym, że miała piękną twarz o kształtnym
nosie i pięknych ustach, z których przy każdym uśmiechu ukazywał się rząd
białych zębów. Kruczo czarne włosy oplatały jej twarz gęstwiną skręconych
loków, sięgając pasa.
Często wyłapywała wkute w siebie spojrzenie Kazika. Nie spuszczał z niej oczu i był w nich jakiś
gorączkowy blask. Dziwny, bardzo dziwny.
-
Proszę, to dla ciebie – wymamrotał i podał jej torbę pomarańczy.
Spojrzała ze zdziwieniem.
- Okradłeś
transport?– spytała, patrząc mu w oczy.
Roześmiał się bardzo z siebie zadowolony, a kiedy
ich nie chciała przyjąć, rozzłościł się. Wzrok miał wściekłego psa a jego ręce,
którymi ją schwycił były nieprzyjemnie mokre.
Zadrżała. Wzięła siatkę z pomarańczami i
poczęstowała nimi całą klasę.
Kazik
spojrzał z wyrzutem. – To dla ciebie… przyniosłem.
-
Więc mogę nimi poczęstować koleżanki? Czemu jesteś zły? – Zajrzała mu w oczy.
-
Nie jestem! A na przyszłość pamiętaj, że tylko dla ciebie… - urwał i machnął
ręką.
Coś jej nie pasowało w twarzy kolegi. Tak zachowuje
się ktoś bardzo znerwicowany, myślała, spoglądając niepewnie na kolegę. Było
coś niezwykle niepokojącego, gdy ich oczy spotykały się, przy jego zwykle
bardzo ciepłym uśmiechu i trochę jakby nieśmiałym, a który wręcz kłócił się z
jego świdrującymi niebieskimi oczyma. Tak było od dawna i od dawna to
zauważała. Początkowo próbowała ten jego wzrok bagatelizować ale zawsze
irytowała ją świadomość, iż nie jest w stanie przeciwstawić się i powiedzieć
mu: – „ nie gap się...”.
Im
bardziej uciekała od kolegi i od jego świdrującego wzroku, tym bardziej się
narzucał. Były już kwiatki z liścikami na schodach domu, było szpiegowanie i była
zazdrość.
- Z
innymi chłopakami się umawiasz! Widziałem! A dlaczego ze mną nie chcesz iść do
kina? Czy jestem trędowaty?! Dlaczego mnie unikasz, Aniu? – mówił gorączkowo. –
Przecież wiesz, ile dla mnie znaczysz. Ja...ja...- urwał zawstydzony wyznaniem.
Odsunęła
się od niego. Niezrozumiały strach podszedł do gardła. Przełknęła ślinę.
Kiedy próbowała go przekonać, przedstawiając mu
swoje wnioski, plus własną filozofię życia i tłumacząc mu, że przecież nie jest
jego dziewczyną, doskoczył do niej i chwycił za gardło, wstrząsając nią jak
osiką. Zmusił ją tym samym, by spojrzała mu w twarz, która była nieodgadnioną,
przynajmniej dla niej, zresztą zaraz ją puścił, przerażony swoim zachowaniem. Ona
sama, była nie mniej przerażona. W jej koledze ukrywał się bardzo niebezpieczny
człowiek, zupełnie inny niż zawsze sądziła. Cofnęła się dwa kroki w tył,
rozglądając się niespokojnie.
- Aniu,
proszę cię...Nigdy cię nie chciałem skrzywdzić, wybacz mi – szepnął, zaciskając
mocno szczęki, przerażony własnym postępowaniem.
W jej oczach, nie stanowiło to jednak żadnego
usprawiedliwienia. Przepadł już całkowicie. Koniec, kropka.
- Odejdź!
– wykrzyknęła, rozglądając się wkoło.
Wewnątrz niej kulił się strach. Właściwie nie wie
czym była przestraszona? Najgorszy jest lęk przed czymś, czego nie można nazwać.
Kazik
patrzył na nią poważnie, a w jego spojrzeniu było więcej powagi, niż była mu
skłonna przypisać. Był poza tym żal, determinacja, skrucha, wszystko oprócz
nadziei. Płakał...bez łez.
-
Hanka! – wychrypiał zduszonym głosem i coś jeszcze dodał, mówiąc bardziej do
siebie niż do niej.
Na horyzoncie pojawił się jej brat Adam. Zawsze był,
gdy go potrzebowała.
- Co
ty kombinujesz?! Natychmiast stąd odejdź i nie zbliżaj się do mojej siostry. Widziałem co zrobiłeś! – krzyknął do Kazika i
nastroszył się do bicia. Odepchnął jego ręce. – Idź sobie wreszcie! – powtórzył
niecierpliwie. – Spierniczaj!
Kazik odszedł powoli ze spuszczoną nisko głową. – To
koniec. To już koniec – zawodził głos w jego głowie. – Ona już mnie nie
zechce…a przecież tak bardzo ją kocha...
Chłodny
dotyk uciekającej myśli…
Następnego dnia nie było go w szkole, nie było go
też w domu. Wszyscy go szukali.
***
Ponury dzień i ponure myśli. Tępy ból podążał za Anną krok w krok. Stała w oknie i spoglądała nieruchomo w zmierzch, który gęstniał. Lato już jakiś czas temu wycofało się w popłochu.
- Tato...?
– Zajrzała przed snem do pokoju ojca. – Coś się wydarzy – powiedziała. –Coś niedobrego… Ja to wiem. Ja
czuję. Ten sen jesieni znowu dzisiaj przyjdzie...i…i…coś się komuś stanie…
Przytulił
ją. – Anulko, nie myśl o tym. Nie zawsze i nie każdy sen się sprawdza, prawda?
- To
prawda – szepnęła, nie patrząc mu w oczy.
Coś w jej tonie sprawiło, że Tadeusz zesztywniał. – Idź
spać, skarbie, i nie myśl o przykrych sprawach. Spróbuj, jeśli coś się będzie
działo, przemalować swój sen. Umiesz to robić, prawda?
Usiadła
na fotelu obok. Podkurczyła nogi. – Umiem, tato. Wszystko będzie dobrze…
Kiedy nagle podszedł o krok bliżej, ogarnął ją
strach, że mógłby odczytać jej myśli. Uśmiechnął się do niej łagodnie.
- Dobrej
nocy, moje dziecko. Niech ci się przyśni coś miłego. Wiem, że tak będzie.
Kiedy wyszła ukrył twarz w dłoniach. Długo tej nocy
palił światło. Bardzo często zaglądał w duszę córki, a już szczególnie wtedy, gdy
dawała się przygnieść przykrej rzeczywistości. Dzisiaj tak się stało. Nie miał
wątpliwości, że potrzebna jest pomoc jego wrażliwej Anulce. Jego pomoc.
Psychiatra, gdzie regularnie pojawiali się od dłuższego już czasu, ukierunkował
go jedynie, jak również Anulkę, a cała, mozolna i ciężka praca pozostawała w
ich rękach. W szczególności, w jego.
Nierzadko córka zamykała się w sobie, nie chcąc
martwić ani jego, ani matki. Dzisiaj tak się zdarzyło. – Anulka ukryła przed
nim swoje obawy, swój strach, który trwał na straży zawieszony w powietrzu.
Westchnął i zagłębił się w lekturę.
Anna
po cichutku wyszła z pokoju. Dzisiaj najchętniej nie poszłaby spać w ogóle. Wszystko
będzie dobrze, wszystko. Wszyściuteńko. Zaraz sobie wymarzę kolorowy sen, powtarzała
w myślach. Położyła się i przez chwilę słuchała deszczu. Desperacko
pragnęła wymalować sobie coś kolorowego, jakiś piękny obraz i na próżno. Usnęła
w końcu zmęczona.
Jej
umysł błąkał się bezradnie po nieznanej okolicy grzęznąc w błocie...brudząc się
nim. Koszmar jesieni wisiał nad nią. –
Były to strach, groza i pytanie.
Sen krzyczał...krzyczał...krzyczał...a ona już
wiedziała, że to dziś...teraz...
Buty z brązowych liści i błocka na nogach,
zapadających się w grząską ziemię, nasiąkniętą deszczem. Wykrzywiona,
zziębnięta twarz kilkunastoletniego chłopca o niebieskich oczach...wołającego
pomocy... jej pomocy...
- A..NIA!! A..NIA…
Myśli zaplątały się na moment...szukając po
omacku...
Czarna spiętrzona woda...
Obudził
ją stukot deszczu o szyby. Uderzał o parapet okna ze zdwojoną siłą, a ona
odczuwała to, jak uderzenia w całe jej ciało, które zaczynało się kurczyć ze
strachu i tylko serce bębniło o klatkę piersiową jak oszalałe. Zaraz wyskoczy.
Szum wiatru za oknem wydawał się wołać: ANIA, ANIA...!!
Boże, kto mnie woła?
Jedyną odpowiedzią był odgłos kropel deszczu bijących
z impetem o ściany domu.
Tak! Wiem! – doznała olśnienia. – Chłopakiem znad Wisłoka...jest
właśnie on. – Chłopak ze snu...to Kazik! Zerwała się na równe nogi i jednym susem
przemierzyła odległość pokoju.
-Tato! Wstań! To Kazik! Kazik
potrzebuje pomocy! Tatusiu, Kazik jest nad Wisłokiem, w tym dzikim miejscu. Tam,
gdzie są wiry i burzy się rzeka. Taka nieokiełznana, pamiętasz? Byliśmy tam
kiedyś… Pamiętasz? On się zaraz utopi...Proszę...Szybciej...!
Rozkrzyczane
głoski wyrwały się z krtani. Panika rozszerzyła oczy. Czuła, że za chwilę
jej oszalałe serce wyskoczy z piersi. Tam, nad rzeką czaiła się śmierć. Te roziskrzone,
niebieskie oczy, mogły należeć tylko do jednego chłopca.
- Szybciej,
tato! Szybciej… – ponaglała ojca.
Wybiegł w pośpiechu.
Zapatrzyła się w ciemność nocy – RZEKA, GAŁĘZIE,
WIRY. Podeszła do okna. Otworzyła je i
wyciągnęła przed siebie ręce.
– Stój Kazik. Proszę… NIE RÓB TEGO.
Czy mnie słyszysz?!
– NIE RÓB TEGO – powtórzyła powoli, wyraźnie.
Stała jeszcze długo nie czując zimna. Błądziła
myślami w innym świecie. Irracjonalnym. Wiatr wściekłe targał drzewami za oknem
jej pokoju, wył i zawodził. Rzucił zeschłymi liśćmi i powiał je daleko.
Z przesłaniem: – KAZIK… JUŻ JEST WSZYSTKO DOBRZE. JESTEŚ BEZPIECZNY.
Jakby
usłyszał jej wołanie. Osunął się na mokrą od deszczu ziemię – Aniu…
Skulił się jak embrion w łonie matki. Drobnym ciałem
wstrząsnęły dreszcze. – Aniu… wyszeptał.
Chwyciły go mocne ręce.
Tej nocy jej
koszmar się skończył. Uratowała koledze życie. Sama się mocno rozchorowała.
Zapalenie płuc, orzekł lekarz.
Kiedy po trzech tygodniach wróciła do szkoły, Kazik
był już w innej szkole, w innej dzielnicy.
Nie dociekała, w której. Tak było
lepiej. Czasami tylko wydawało się, że ktoś patrzy z ukrycia, że ktoś ją
śledzi?
Odgoniła myśli.
______________________________________________________________
Czemu tak dziwnie patrzy? – Wiedziała o czym teraz
myśli. – Iskierki w jego oczach zapłonęły nagle i zgasły.
Ech, Anna
zawsze była jakaś nawiedzona. Kiedyś mu się nawet podobała taka…taka inna.
Niesamowita. Ale nie zwracała na niego zupełnie uwagi. Był tylko bratem jej przyjaciółki.
Tyle.
-
Moje kondolencje, Leszek – powiedziała, podając mu rękę.
Spojrzała mu w oczy… i wystraszyła się. Tam już
czaiła się śmierć. Nieuchronna. Nadciągająca nicość, która go któregoś dnia pochłonie.
Już niedługo. Wzdrygnęła się. Zimny prąd przeleciał ciało.
-
Anno, chciałem z tobą porozmawiać… Czy ty odgadujesz.. – Chwilę pomyślał. – Życie? Śmierć? – Przypominał jej teraz
przestraszonego lisa.
-
Nie pleć bzdur, Leszek – powiedziała Wanda. – Daj spokój. Przynajmniej dzisiaj.
Ania już musi iść. Zaraz będzie mieć pociąg, ma sesję i musi się choć trochę
pouczyć – dodała, podając jej płaszcz.
-
Pociąg do czego? – zabełkotał. – Jest to jakieś irracjonalne, ale jakże
prawdziwe… Coś w tych twoich oczach, Aniu…
-
Rzeczywiście muszę już uciekać – powiedziała pośpiesznie. Ubrała płaszcz. Nie,
za nic w świecie nie da się wciągnąć w nowe kłopoty.
Błagalny
wzrok Leszka gonił ją do drzwi. Stuknęły złowrogo, nagoniły echem, które
jeszcze słyszała na schodach, nie najlepsze myśli.
Prostowała się jak struna. Cała powrotną drogę do Krakowa
„malowała” obrazy. Były szare i nie imała się ich żadna jaśniejsza barwa.
Do
akademika wróciła całkowicie przybita. Pogrzeby zawsze tak na nią działały, a poza
tym wiedziała już dobrze, że nie czeka ją tu nic radosnego. Nie pomyliła się.
Waldek nie czekał na dworcu, nie czekał też w domu. Wrócił późną nocą i padł na
łóżko.
-
Uczyłem się razem z Frankiem – poinformował. – Wszystko w… porządku? – spytał i
zasnął nim zdążyła odpowiedzieć.
Połykała łzy niemal całą noc.
Zbudziła się nagle w czarnej przestrzeni okna
trzeciego piętra...coś zaczynało dusić...coś na kształt przekazu telepatycznego
czy uderzenia obcych wibracji, wędrowało wprost do jej mózgu. Próbowała się
blokować, ale energia ta, wnikała w nią...była mocniejsza, niż myśl, Wsiąkała w
mózg...Tam... na oknie trzeciego piętra...czaiła się groza. Groza dzikiej
obłąkanej walki naćpanego mężczyzny o swoje istnienie...Była to twarz
Leszka...straszna...wykrzywiona szyderczym uśmiechem. Skoczyć...? Czy jeszcze
wypić pozostałe pół butelki...?Napięcie osiągnęło szczyt. Wszystko dokoła stało
się upiorne. Na dole czekały betonowe bloczki ...szyderczo nastraszając
nierówne brzegi...Dziki, przeraźliwy śmiech...Dławił się tym śmiechem...Spadał
w dół głową...bez szans przeżycia, zawodząc, zachłystując się nim, wnikając w
mózg jarzeniową przestrzenią. Budząc.
Dotyk ręki Waldka. Był przy niej. Przez chwilę czuła
się bezpiecznie. – Tu z nim, teraz, otoczona kręgiem jego ramion, zapomniała na
chwilę o swoim śnie i o tym, że Waldek przyszedł do pokoju zbyt późno. Potrafił
być taki czuły…
- Co
się stało, Aniu? – Przyciągnął ją delikatnie do siebie, gładząc jej włosy. –
Już dobrze, dobrze...To tylko sen.
- Tak,
to tylko sen – powtórzyła cichutko i zasnęła jeszcze na chwilę, odpychając czarne wizje, lepiące się do niej czarne macki
nieszczęścia.
To nie był niestety tylko zły sen. – Brat Wandy tej
nocy popełnił samobójstwo. Skuliła się, czytając nazajutrz telegram.
-
Nie pojadę tam – stwierdziła z żalem i zacisnęła palce na ramieniu Waldka. Nie była w
stanie zrobić najmniejszego ruchu.
-
Jesteś pewna? – spytał.
-
Nie jestem… ale… ale nie pojadę – zadecydowała. – Na zajęcia też nie pójdę…
Na moment zamknęła oczy, starając się opanować
emocje.
-
Źle się czujesz? – spytał.
-
Tak…
Przespać to, przespać… Łyknęła tabletki. Myśli
poleciały w sen. Nerwowy sen.
_____________________________________________________________________
Zawsze gdy czarne myśli, zawsze nieszczęście. – W
drzwiach listonosz i zwiastun nieszczęścia - „ Aniu przyjedź. Zmarła
Kasia. Pogrzeb za dwa dni”.
Zamarła w bezruchu. – Jej sen...Jej czarna wizja
złotych loków Kasi skąpanych we krwi sprawdziła się…
Jęknęła. To przez nią!
Przygniotło.
Jeszcze chwilę i zapadnie w czarną dziurę, z której
już nie wyjdzie.
Czy chciałam przespać te sny?!
Dlaczego ich nie wymazałam z pamięci?
Dlaczego?! – krzyczała do siebie. W głąb siebie.
Rzuciła wołanie w ciemność. Pozostało bez
odpowiedzi. Stężała z bólu. Myśli smagały, kuliła się, przyjmowała razy.
– To twoja wina! Twoja! –
Gorzkie skrzywienie warg, cień, wspomnienie uśmiechu Kasi. Wybacz mi dziecinko,
że cię nie uchroniłam. Wybacz Basiu...
A kiedy w drzwiach pakamery spojrzała na
przyjaciółkę, zamarła na dobre parę chwil. Barbara zupełnie nie kontaktowała ze
światem. Zapatrzona w jeden martwy punkt na ścianie, kołysała się na fotelu,
wydając z siebie, co parę minut przeraźliwy krzyk.
- KA...SIU...! KAS...SIU...!!
Widok był porażający. Przez chwilę Anna stała
bezradnie, nie bardzo wiedząc, co ma zrobić, co powiedzieć, jak się zachować.
Spojrzała w kierunku Barbary;
- ONA
JUŻ JEST BEZPIECZNA...ONA JUŻ JEST BEZP… – urwała nagle, jakby na moment
powracała do zmysłów. – Nie, nie! – krzyczała.
Anna podeszła powoli i przygarnęła ją z serdecznym
współczuciem. Zdrewniała, szukała odpowiednich słów.
-
Basiu... – wyjąkała w końcu.
Nie bardzo kojarzyła. Osaczona swoimi myślami,
wydana na gęstniejący napór ciemności skomlała cichutko w ramionach Anny. Potem
odwróciła się i usiadła otępiała. Jej wzrok poleciał na wysoki postument, gdzie
stała trumna z ciałem Kasi. Poderwała się gwałtownie i zachwiała na
nogach, oszołomiona silnymi lekami. Chwilę się chwiała, łapiąc równowagę. Anna
posadziła ją z powrotem na fotelu, tam gdzie siedziała uprzednio.
- Cii...
Cicho, Basiu, nic nie mów...Ona jest bezpieczna... – powtórzyła za nią i
poczuła bolesny skurcz serca.
Mój Boże – pomyślała, czemu to wszystko dotyka tę
biedną dziewczynę?
Co mogłabym teraz zrobić? Jak jej pomóc? Jak
pocieszyć? – Brakowało słów. Bezradnie ujęła dłonie Basi w swoje ręce.
Drgnęła pod ich dotykiem i spojrzała na nią
niewidzącym wzrokiem.
- ONA
JUŻ JEST BEZPIECZNA?? – upewniła się, by za chwilę znów zacząć krzyczeć. – KA...SIU...! KAS...IU...!!
Jej skowyt, nieświadomy świata zewnętrznego,
przedzierał się z jej wnętrza bolesnym wołaniem nieżyjącej córki, a w Anny
gardle, suchym, piekącym, wzbierał szloch, który musiała siłą woli opanować.
- Basieńko...czy
chcesz się pożegnać z Kasią? – zapytał Andrzej, pomagając jej wstać
z krzesła
- Tak...tak...chcę!
Oprzytomniała na moment. Ten jakby przytomny stan
jej umysłu, trwał tylko sekundy.
Prawie natychmiast skamieniała w dziwnej pozycji, z
jedną ręką wyciągniętą w kierunku trumny i drugą, skierowaną na twarz, jakby
chciała przesłonić sobie oczy.
- KASIA!
Jeszcze raz wyrwał się z jej piersi
krzyk i upadła zemdlona.
Uciekała... Ale też niedaleko od strachu i rozpaczy,
które przygniatały pierś ogromnym ciężarem. Tak ogromnym, że z wysiłkiem
oddychała, by pogrążyć się w końcu w niewiedzy. Jej posiniałe usta odcinały się
ciemną kreską na tle bladej twarzy. Na salę wszedł lekarz.
-
Żona musi się położyć – powiedział do Andrzeja, który kiwnął głową i
podprowadził Basię do karetki.
Nie była ani na pogrzebie, ani na stypie, nigdy też
nie otrząsnęła się z traumy po stracie córki.
Anna rozdarła się na drobne kawałki. Dopiero teraz
rozdarła się na dobre. Nie udało się.
Dlaczego nie potrafiła, temu zapobiec? Dlaczego?! Próbowała
zajrzeć w swe cieniste wnętrze. Znowu tkwiła po uszy w bagnie. Uwolnione,
szalone myśli przylepiły się do mózgu. Już zostaną. Nie wyrwie ich. Znów
dotknęła strachu. Dławi ją. – Myślała, że to już poza nią. – Cienie odeszłego
czasu przywarły na nowo. Jeszcze
mocniej. Trzeba wracać do domu, pomyślała. Nic tu po niej i tylko ta lepiącą
się maź…
Po pogrzebie pojechała do szpitala. Dotknęła ręki Barbary. Była drewniana, jak ona
cała. Nic nie kojarzyła.
-
Pójdę już…
Nie odpowiedziała. I tylko te jej oczy…
Ona już nigdy nie przebudzi się do życia, pomyślała ze
ściśniętym sercem.
Do
akademika wróciła zupełnie rozbita, nie mogąc się pozbierać, ani doprowadzić
myśli do jakiegokolwiek ładu. I już wiedziała, co zastanie. Jakże mogło być
inaczej? – Stres ją ukochał w przedziwny sposób, wytrącając z toru. Była na
poboczu, zdruzgotana, a przy niej królował, panosząc się ból zawodu, ból
klęski.
To,
co ukazało się jej oczom, sprawiło, że poczuła się wręcz idiotycznie, jak ktoś,
kto usiłuje przekonać swojego przedmówcę, który nic nie kojarzy, z faktem
wspaniałości życia. Waldek leżał pijany, zamroczony kompletnie, nie
kontaktujący ze światem. Jej świat zawalił się również. Nogi odmówiły
posłuszeństwa i padła na krzesło.
Dźwięki przeszłości…
_______________________________________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz